wtorek, 24 grudnia 2013

14

Kochani, przeszedł w końcu ten czas w roku, gdy musimy najeżdża nas tabun ludzi, a my z zacięciem udajemy, że tylko na to czekaliśmy, gdy jemy zatłuczone własnoręcznie ryby, mając nadzieję, że przemówi do nas o północy i gdy czasem ktoś wspomni, że to przecież czyjeś urodziny. A konkretnie Dzieciątka Jezus.

No dobrze, trochę ponyrlałam, ale nie jest źle. Zwłaszcza jak kuzynka czytając Biblię zacięła się przy słowie przybyli - "przy... przy..." a dziedek "przyj!". Tymczasem, chciałabym Wam życzyć Wesołych Świąt,  byście się nie nudzili, nie dali zadusić krewnym i z radością powitali nowy rok. Najlepszego!

niedziela, 22 grudnia 2013

16

O BASie pewnie wiecie już sporo, jako że wychwalam go jak tylko mogę. Tymczasem muszę Wam przypomnieć, że nie jest to jedyna możliwość. Warto zainteresować się UWC, czyli organizacją, która od pięćdziesięciu lat wysyła młodzież do szkół na całym świecie, a nie tylko do krainy deszczowców. Zresztą spójrzcie

Kwalifikacja kończy się za jakieś trzy tygodnie, więc nie traćcie czasu. To jest sposób by całkowicie odmienić swoje życie, a przede wszystkim siebie.

sobota, 21 grudnia 2013

17

Kochani, wiem, że pewnie tak jak ja, tęsknicie za deszczem, zimnem, błotem, niezrozumiałą wymową, głośnymi sąsiadkami, fasolką z puszki i innymi atrakcjami związanymi z życiem w EC. Jednakże czas płynie nieubłaganie i powolnie i nie mam dla Was nic nowego związanego z moją szkołą. Ale głowa (i uszy) do góry, gdyż przez ostatnie kilka dni byłam w stolycy i mam dla Was kilka (mam nadzieję) użytecznych informacji.

Możecie zapytać, co takiego ja, Poznańska pyra z krwi i kości, a raczej skrobi i pektyny robiła w ojczyźnie bułki z pieczarkami i ciastka z kremem? Od razu zapewnię, że moja wizyta nie miała nic wspólnego z piłką nożną (więc nie trzeba mi wbijać na dzielnię, żeby mnie spacyfikować), a od lornety z meduzą trzymałam się na kilometr. Odwiedziłam za to Ambasadę Brytyjską, gdzie spotkałam wiele szacownych osób, w tym Szanownego Ambasadora, (nowy i stary) zarząd BASu (korzystając z okazji pragnę pogratulować wszystkim wybranym, a zwłaszcza Panu Lasockiemu, który powtórnie został przewodniczącym organizacji) oraz najbliższych mojemu sercu stypendystów.

Ten akapit jest dla wszystkich zainteresowanych studiami w UK. Reszta może udawać, że go czyta, tak naprawdę zastanawiając się co zjeść jutro na śniadanie. Lub po prostu przejść do następnej sekcji.
Otóż poznałam w czwartek Panią Zuzannę, jedną z założycielek The Kings Foundation. Jest to organizacja pomagająca młodym Polakom dostać się na najlepsze uczelnie na świecie. Można tam znaleźć ludzi, którzy przeszli zwycięsko proces rekrutacji i teraz służą swoją wiedzą na temat takich kwiatków jak Personal Statement czy jak nie dać się zjeść na rozmowie kwalifikacyjnej. Wszystkich zainteresowanych odsyłam na stronę fundacji. Warto tam zajrzeć, gdyż jest to jedyna taka inicjatywa w naszym kraju.
http://poland.thekingsfoundation.org/


Czas na wymyślenie śniadania dobiegł końca, wracamy wszyscy do czytania.
W piątek udało nam się nakręcić spot (a przynajmniej część materiału do niego) promujący nasz program stypendialny. Premiera odbędzie się po 20 stycznia, więc wpiszcie sobie do kalendarzy, by sprawdzać mój blog w tym okresie. Było nas całkiem sporo, więc będziecie mieli szansę usłyszeć o BASie z wielu różnych punktów widzenia. Tylko od razu uprzedzam, że nasze wypowiedzi mogą nie przypominać polskiego, jako że obiektyw potrafi emitować ten rodzaj fal, który przebija się przez twoją czaszkę i robi w twoim mózgu pobojowisko, porównywalne z tym, co zostaje na rabatce z kwiatami, gdy przejedzie po nich francuski czołg uciekający przed niemieckim chłopem. Na szczęście wyposażono nas w profesjonalną, bojową tapetę na twarz. 

Jako, że post bardziej organizacyjny, pozwolę sobie dodać mały apel. Stypendia oferowane przez BAS są czymś nie do opisania. Myślę, że mało doświadczeń może się z nimi równać. Właściwie, powiedzmy sobie szczerze, nie ma innych takich możliwości dla polskich licealistów. Szkoły te, nie tylko przygotowują na najlepsze uczelnie, ale otwierają okno na świat. Złożenie papierów nie kosztuje nas nic (przepraszam, dochodzi cena znaczka), więc nie ma wytłumaczenia dla niespróbowania. Zdradzę Wam tajemnicę. Wśród naszej trzynastki ani jedna osoba nie wierzyła, że się dostanie. Każdy z nas robił to, by mieć święty spokój z sumieniem, przekonany, że się nie ma szans. Ktoś musi się dostać. I to możesz być Ty. Proszę Was, nie wahajcie się dać sobie szansy. 

A co do Warszawy, to zapewniam Was, że najlepiej wygląda o północy. W deszczu.  

wtorek, 10 grudnia 2013

28

Hej Kochani
Dziś krótko bo mam problem z netem (a to nowość). Mogę zdecydowanie powiedzieć,  że jestem "homesick". Świadczy o tym chociażby fakt,  że dziś przez pięć minut próbowałam podłączyć moją ładowarkę do polskiego gniazdka.  Nie uwierzcie,  nie da się! W każdym razie,  moja reakcją była myśl "Dlaczego Europa musi mieć inne wtyczki niż Anglia" a nie "Dlaczego Anglia musi mieć inne niż Europa".
I z ciekawostek, zaczynam pracować na work experience i mam praktyki w szpitalu na pediatrii,  więc jutro postaram się napisać jakąś relację:3

poniedziałek, 9 grudnia 2013

29

Mam parę przemyśleń o polskich szkołach, którymi chciałabym się z Wami podzielić. Byłam dzisiaj w mojej kochanej Ósemce i muszę przyznać, że dzień był fantastyczny. Zwłaszcza, że jak mi uświadomiono, nie widziałam większości z nich prawie pół roku. I co tu dużo gadać, nauczycieli brakowało mi tak samo jak uczniów. Myślę, że to kolejny pozytywny aspekt nauki za granicą - gdy wracasz do starej szkoły, czujesz się jak w domu, witany przez głodnych wiadomości ludzi. Miałam też dobre wyczucie czasu, gdyż trafiłam akurat na ogłoszenie wyników wyborów do samorządu szkolnego i jako rząd na uchodźstwie wyraziłam swoje poparcie dla nowego zarządu.

Moje przemyślenia tyczą się jednak przede wszystkim planów na przyszłość. Moi przyjaciele z Poznania chcą iść na prestiżowe kierunki, mają duże ambicje, jednak tak bardzo różnią się od uczniów Ellesmere. Tu każdy zakłada, że będzie studiować na miejscu, mało kto wyobraża sobie wyjechać. W Anglii jest inaczej, tam ludzie przyzwyczajeni są do tego, że z dnia na dzień mogą zmienić miejsce zamieszkania, szkołę pracę. Jest to sposób pojmowania świata, tak bardzo różny od naszego. Szkoda, że w Polsce wciąż mamy problem z taką spontanicznością i zaufaniem innym. Nie chcę tutaj narzekać na naszą mentalność. Wręcz przeciwnie, po skonfrontowaniu się z innymi narodowościami zrozumiałam, że ma ona ogromną wartość. Kiedyś jeden Amerykanin nazwał Polskę "tym małym, grubym dzieckiem Europy, które każdy w szkole dręczy, choć nic nikomu nie zrobiło". W jednym miał rację, że czasem się zachowujemy, jakby to była prawda. Mimo, że nic nam nie brakuje (a czasem nasza wiedza i umiejętności biją inne narody na głowę), nie sprzedajemy tego. Kochani, zmieńmy to. Co z tego, że dzisiaj chodzicie do szkoły w jakieś małej wiosce (ekhm, w sumie Ellesmere ma populację 3 tysiące, ale to szczegół) i macie wrażenie, że nie ma szans wyjechać w szeroki świat. Bzdura, mamy takie same umiejętności jak inne nacje, tylko trzyma nas nasz własny umysł. Nie bójcie się pokazać innym, że stać Was na więcej, że jesteście w stanie zmienić świat. To jak, próbujemy?

niedziela, 8 grudnia 2013

30

Ogólnie pojęta gawiedź.
Byliście już na zakupach świątecznych? Albo może wybraliście się po choinkę z tatą? Tudzież planujecie wyjazd do Berlina na Weihnachtsmarkt (weźcie mnie ze sobą!)? Jeśli tak, to wczujcie się w panującą tam atmosferę, gdyż opowiem Wam dziś o Monduli Green Bazar. 

Przykładowe stoisko.
Zacznę od tego, że każdy szanujący się Anglik z klasy średniej ma jakieś zasługi na polu działalności charytatywnej. Niekoniecznie oznacza to, że chodzi pomagać w szpitalu, ale za to z ogromnym zaangażowaniem uczęszcza na jarmarki i bale. Przed wejściem wrzuca na tacę całkiem pokaźną sumę, a potem bawi się przez resztę wieczoru z krystalicznie czystym sumieniem, i poczuciem uratowania świata. I dobrze. W naszej szkole takie cudo zostało zorganizowane przez Green Team - grupę uczniów, która zajmuje się przycinaniem krzaków w parku i ładnym uśmiechaniem się. Jako obcokrajowcy, zostaliśmy poproszeni o przygotowanie swoich narodowych potraw, by potem sprzedawać je na stoiskach. Tak więc, przez godzinę można było nabyć ryż z kurczakiem, szarlotkę i biszkopta, chorizo ze słonymi paluszkami, pierożki z mięsem i ziemniakami, naleśniki z sosem waniliowym, pierniki i poncz, bratwurst, krajankę z masą kajmakową, cupcakes, paloną kawę z prażoną ciecierzycą, chleb z pastą z chili,
Moja fizyczka okazała się zapaloną druciarką=]  


a także tysiące robótek ręcznych, starych książek i tandetnych zabawek. Albo zagrać w zestrzelenie misia. Co kto lubi. A Anglicy najczęściej lubią wszystko. I bardzo dobrze, jak już mówiłam, gdyż udało się zebrać ponad tysiąc funtów w 45 minut. Nie pytajcie jak można zbić taką fortunę na ciastkach, najwidoczniej Woody Allen musiał stąd zaczerpnąć inspirację. Nacieszcie swoje oczy fotkami, a jeśli znajdzie się jakiś smakosz, to zapraszam do ustalenia z jakiego kraju pochodzi dana potrawa!
Prawie jak na ulicach Berlina.
Sala matematyczna zamieniona w... kawiarnię.


Typowy przykład jak zrobić kasę z niczego.
Mam wrażenie, że gdyby nie Alice to potencjał muzyczny naszej szkoły by nie istniał.
<3 Na żadnym jarmarku nie może zabraknąć Mikołaja <3
A tu klasyczne "Zestrzel kaczkę" (czy jak to się nazywa)





sobota, 7 grudnia 2013

31

Amely jako blond Śnieżka

Kochani, znów jestem na kontynencie. Wszystko trochę dziwne, kierownica po drugiej stronie, wszyscy dookoła cię rozumieją, a w sklepach można dostać twaróg. No i  oczywiście zima znów zaskoczyła drogowców. Nie mogę uwierzyć, że wyjechałam z Anglii na jedyną porę roku, gdy jest tam cieplej niż w Polsce. Cóż, zostaje tylko noszenie kozaków i cicha nadzieja, że Zimna wyjdzie ze swoim wiadrem piachu odsypać chodniki.


Niezastąpiony Sam, który zaangażował
w występ nawet swojego brata.
Napiszę Wam o mojej pantomimie. Jest to świąteczny zwyczaj, strasznie kiczowaty i kolorowy, ale mający w sobie pewną magię. Wystawialiśmy "Królewnę Śnieżkę", a ja z powodu naturalnego podobieństwa zostałam Złą Królową. Premierę mieliśmy w domu spokojnej starości i nawet nie wyobrażacie sobie jak bardzo ci ludzie się w to zaangażowali. Wydaje mi się, że przypominało im to dzieciństwo, a potem chodzenie na przedstawienia z własnymi pociechami. Następny show odbył się w szkole dla przeykładnych panien. Powiem szczerze, że miałam problem, gdy po wejściu na scenę jakieś dziecko zalało się łzami na mój widok. Z jednej strony powinnam grać złą, ale z drugiej co to za radość dla tych dzieci? Wystawialiśmy też przedstawienie dla dzieci nauczycieli (bardzo wesoła impreza). Nie przeszkodził nam nawet mały drobiazg, mianowicie brak pięciu krasnoludów i księcia. Muszę tu pochwalić mojego niezastąpionego Sama, który grał Doca i pięć minut przed spektaklem zorganizował brakujących aktorów, oraz Leinę, która dostała tytuł "The Commited Dwarf", jako że była na każdej próbie, a nie mówiła ani linijki. To się nazywa poświęcenie. Dodam też jako ciekawostkę, że w oryginalnej wersji mieliśmy krasnoluda Chińczyka, Murzyna, Hiszpana, Niemkę i trzech Anglików. W ramach równości rasowej. Co do księcia, to zagrał go Ethan, dając dowód na to, że grać uśmiechającego się macho potrafi każdy idiota.
Wróżka Luisa. Prawda, że ładnie brzmi?
Ostatnie przedstawienie było kompletną klapą, brakowało nam połowy obsady (w tym jednego z pantomime twins), kilku strojów, a na widowni zasiadała grupa nastolatków lampiąca się w swoje smartfony. No to odpłaciliśmy im pięknym za nadobne, zamieniając nasze przedstawienie w spisek polityczny, kończący się zamordowaniem Śnieżki przez księcia. Cóż, fair enough.




Michał z nową koleżanką - moim magicznym lustrem, Beth.

Witajcie w naszej bajce!
Matt jako Nanny Nora był niesamowity!

Danny przygotowuje się mentalnie do konfrontacji z dziećmi.

piątek, 6 grudnia 2013

32

Kochane Ellesmere,

niestety muszę wjechać. Nie martwcie się,  dalej będę pisać,  mam zachomikowane tematy z ostatnich tygodni. Poza tym,  wracam do domu już za 32 dni!  Trzymajcie się ciepło!
Buziaki (jeszcze z wysp)

wtorek, 3 grudnia 2013

O tym jak to jest być ćmą, przyciąganą przez światło

Jedno z piękniejszych wydarzeń jakie widziałam.
Wybaczcie, że tylko jedno zdjęcie, ale internet nie sługa.
Dzisiaj coś dla wszystkich, którym moja biedna Dolly zniszczyła poczucie smaku i estetyki. W miniony weekend miało miejsce niezwykle podniosłe wydarzenie (pytanie od tłumacza, z czego to cytat?), mianowiecie carol service (jakiś miesiąc temu An powiedziała mi, że było to jedno z najpiękniejszych wydarzeń w jakich brała udział w EC. I znowu miała racje, zupełnie jak z syropem!). Jak już Wam wspominałam, jako muzyczny geniusz i gorliwie praktykujący chrześcijanin, jestem w chórze kościelnym i miałam przyjemność śpiewać na nabożeństwach. Dlaczego liczba mnoga? Ponieważ impreza cieszy się taką popularnością, że jest rozbita na trzy wieczory. Szczerze powiedziawszy nie jestem pewna, czy ci wszyscy krewi i znajomi (a to jaka książka?) przychodzą by usłyszeć nasz śpiew czy raczej dlatego, że po mszy jest bardzo sympatyczny afterek z grzanym winem i minced pies (małe babeczki z ciasta maślanego, nadziewane bardzo słodkim farszem z suszonych owoców, kandyzowanej pomarańczy i miodu. Kocham.). Tak czy inaczej, gdy cała gawiedź się już zjechała, światło w kaplicy zostało zgaszone, a ławki roświetlono setkami świec. Cały czas nie moge zrozumieć, jak to możliwe, że alarm przeciwpożarowy nie oszalał. My, jako chór, przebrani za stado czerwonych kapturków, wmaszrowaliśmy w uroczystej procesji zaraz za krzyżem. Śpiewaliśmy typowe angielskie pieśni bożonarodzeniowe, takie jak “Sussex Carol”, “Ding Dong Merily on High”, “Torches” czy moją zmorę - “In the bleak midwinter”. No i nie chwaląc się byliśmy zajebiści. Miałam super zabawę, nawet podczas trzeciego występu (w sumie nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mi się tak msza podobała) i naprawdę poprawiłam swój głos. A przynajmniej mam taką nadzieję;)

Mam mnóstwo rzeczy do opisania, ale muszę Wam dawkować, bo niestety w piątek wyjeżdżam i przez cały miesiąc nie będę miała nic nowego, tak więc robię sobie zimowe zapasy tematów!

środa, 27 listopada 2013

Trochę spóźnione relacje

Nie zdałam Wam relacji z soboty i niedzieli spędzonych w Holandii, a to tylko dlatego, że zaraz po powrocie dosłownie wciągnął mnie wir wydarzeń dziejących się w Ellesmere. Zanim jednak zacznę, muszę się pochwalić. Otóż możecie nie wiedzieć, że mam fantastyczną i zupełnie niesamowitą Babcię. wyobraźcie sobie, że nauczyła się używać facebooka, by być ze mną w kontakcie i skomentowała zdjęcie, na którym jestem dodane przez moją koleżankę. Co więcej, śledziła moje poczynania na całkowicie anglojęzycznym fanpage'u. Babciu, jesteś moją bohaterką, dziewczyny w Oswaldzie nie chcą mi uwierzyć!

A co w Leiden? W sobotę od rana trwała burzliwa debata. Rezolucje, które przeszły poprzedniego dnia były omawiane punkt po punkcie. Każdy kraj miał prawo coś dodać, zmienić albo usunąć, musiał tylko zyskać poparcie w jawnym głosowaniu. Na początku było mi trudno się zaangażować, gdyż podczas dyskusji panują bardzo rygorystyczne zasady. Czas, gdy można wyrazić swoje poparcie czy też dezaprobatę jest określony co do minuty, nie można też działać niezgodnie z polityką własnego państwa. Poza tym obowiązuje wewnętrzny język, np. "czy są jakieś punkty informacji w domu" - czy ktoś ma pytanie, "podłoga znów otwarta" - kto chce, może przemówić, "żądanie o osobisty przywilej" albo "proces w ruchu" - przechodzimy do następnego punktu. Nie wolno też mówić o sobie w pierwszej osobie, tylko w trzeciej lub w liczbie mnogiej (delegacja, my). Możecie sobie wyobrazić, że teraz, gdy tylko spotykamy kogoś z MUNu na korytarzu to rozmawiamy używając tych zwrotów, irytując przy okazji resztę szkoły.
Wieczorem czekało nas jeszcze trudniejsze zadanie - przeżyć imprezę w klubie. Wiecie (a przynajmniej część z Was), że ja do takich eventów to gorzej niż pies do stada jeży. Ale czego się nie robi w imię stosunków dyplomatycznych. I powiem Wam, że nawet się dobrze bawiłam!
W niedzielę trwały dalsze debaty. Był to bardzo stresujący dzień, gdyż poddano dyskusji moją rezolucję. Dzień wcześniej zablokowaliśmy (z moim niemałym udziałem) Izrael, który chciał m. in. zezwolenia na zbrojną interwencję w Strefie Gazy, a także na wycofanie się innych państw z tego konfliktu. Nie zdziwiłam się więc, gdy zobaczyłam w oczach delegatki państwa żydowskiego chęć mordu. Martwił mnie tylko fakt, że była to doświadczona uczestniczka. Ja przejęłam się sprawą osobiście i broniłam Palestyńczyków, jak nie raz zdarzało mi się walczyć o prawa zwierząt. Powiem tylko, że udało się! I to z miażdżącą przewagą - 22 głosy za, 6 wstrzymujących się i tylko 5 przeciw. 
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że będzie to tak udany weekend. Na MUNie panuje zupełnie niesamowita atmosfera.  Miałam super zabawę i już czekam na następną konferencję.  

A tymczasem kilka fotek dla Was.

Po przyjeździe czekała już na nas herbata.

Jeden z najsłodszych pokoi w jakich spałam. Z mega wygodnym łóżkiem!

Jeden z tysiąca mostków.

Typowy krajobraz w Holandii - kanały, kamieniczki i rowery.

Brakowało flag... polskiej i niemieckiej. Poczuliśmy się z Lucasem osobiście urażeni.

Gotowe ratować świat!

Nasza najbardziej urocza delegatka, Cassie z katedrą w tle.

W jakiej normalnej szkole są takie rzeźby?

W nocy grała dla nas orkiestra. 

Moi chłopcy;3

Głosowanie na sali obrad.

piątek, 22 listopada 2013

O tym co tygryski lubią najbardziej, czyli temat egazminów!

Zdaję sobie sprawę, że zasady rekrutacji na angielskie uczelnie są trochę zawiłe, dlatego zgodnie z prośbą postaram się wytłumaczyć wszystko najlepiej jak umiem (przynajmniej dla systemu AL)
- pierwszym egzaminem jaki piszemy jest AS level. Pisze się go w czerwcu, pod koniec roku 12 (czyli to gdzie traz jestem). Kiedyś były to dwa egzaminy, obecnie jest JEDEN, aczkolwiek zależnie od wybranych przedmiotów w ciągu roku robi się course work, który stanowi ok. 12 % twojego AS level i polega najczęściej na praktycznym doświadczeniu, przeprowadzanym na lekcji (tak jest przynajmniej na przedmiotach scisłych, jeśli ktomuś zależy na jakimś konkretnym przedmiocie, to napiszcie i się zapytam nauczyciela). Z A2 jest tak samo, tylko że pisany jest w roku 13, też w okolicach czerwca
- najczęściej zdaje się egzaminy z czterech przedmiotów, ale można mmieć trzy lub nawet pięć. Na AS nie ma oceny A*. Wyniki przychodzą w wakacje. Na ich podstawie szkoła wystawia oceny przewidywane, które są bardzo wiarygodne. Te oceny wysyła się na uczelnie wraz z personal statement i innymi osiągnięciami.
- jeśli z AS nie dostaliśmy potrzebnych nam na dany unwersytet ocen (i szkoła nie zgodziła się nam podnieść, gdyż musi dbać o swoją wiarygodność) można zlłożyć na swój wymarzony uniwerek, ale trzeba liczyć się z tym, że
A) jest mała sznasa dostania innej oceny niż przewidywana (ich system jest naprawdę dokładny)
B) uniwersytet będzie preferował uczniów z wyższymi przewidywanymi
- ofertę ze szkoły dostaję się najczęściej w tym samym terminie co wyniki, gdyż uniwersytety dostają oceny wcześniej i mają kilka dni na uporządkowanie listy. Oznacza to, że jeśli dostałeś oceny niższe nizż przewidywane, szkoła ma podstawy cię odrzucić. Z drugiej strony jeśli masz wyzższe, to wciąż nie znaczy, że zostaniesz przyjęty (choc formalnie istnieje taka możliwość)
- UCAS points - to kolejny powód dla którego warto zawalczyć o wysokie AS. Za każde osiągnięcie (każdy zdany as, wygrane sportowe, odznaki, konkursy wiedzy, a nawet MUN) dostaję się punkty. Są one odpowiedznikiem ocen z AL, tzn szkoła może wymagać ABB, którego nie dostałeś, ale jeśli masz wystarczająco dużo punktów (szkoły ustalają wartości) możesz dostać się trochę "poza kolejką". Niestety ta zasada nie działa na najlepszych unwersytetach, które mają wystarczająco dużo chętnych.

Zostałam zapytana też o sprawę ubezpieczenia, jednak przyznam się, że nie mam zielonego pojęcia jak to wygląda i będę musiała zasięgnąć rady rodziców, więc odpowiedź ukaże się nieco później.

Pozdrawiam wszystkich polskich gimnazjalistów i licealistów, którzy marzą o studiach w UK. Trzymam za Was kciuki!

LEMUN!!!

Dzisiaj mieliśmy intensywny dzień. Wstaliśmy o siódmmej lokalnego czasu (w pprzełożeniu na nasze była szósta) i zjedliśmy śniadanie, które dosłownie chwyciło mnie za serce. Na starym, drewninym stole czekały na nas owoce, herbata, różne konfotury i sery, przy każdym talerzu stało jajko na miękko i sok pomarańczowy, a nad wszystkim królował prawdziwy chleb!
Potem przez dobre cztery godziny krążyliśmy bez celu po Leiden. Niestety nawet przy użyciu całej swojej dobrej woli nie mogę tego nazwać zwiedzaniem. Było cholernie zimno i wietrznie, ale prynajmniej nie padało. Po przybyciu do szkoły i rejestracji (dostaliśmy takie zarąbiste foldery jak prawdziwi delegaci) rozeszliśmy się do swoich komisji i zaczęliśmy oficjalne lobbowanie. Cóż to znaczy? Każdy komitet będzie omawiał cztery tematy, o których docelowo musi zatwierdzić resolution. Część uczestników napisała swoją wersję przed konferencją, niektórzy tworzyli ją dzisiaj. Naszym celem było znalezienie co najmniej ośmiu popleczników (każdy miał tylko jeden głos) by jego resolution zostało zatwierdzone i poddane jutrzejszej debacie. Jakież było moje zdziwienie, gdy pod koniec sesji doliczyłam się trzynastu podpisów! Moja rezolucja, dotycząca obrony praw człowieka w Strefie Gazy, przeszła. Oznacza to nie mniej nie więcej, że jutro czeka mnie ostra jatka z Izraelem, której powiem szczerze, trochę się boję, bo delegatka jest starą wyjadaczką, która debatuje już piąty raz. Ale wara jej, nikomu nie pozwolę tknąć moich uchodźców!

A z ciekawostek - szkoła w której jesteśmy jest piękna i wręcz monumentalna. Wchodzi się do ogromnego holu ze schodami biegnącymi dookoła. Z góry zwieszone są flagi wszystkich państw, a na wprost stoi ogromny posąg Ateny (cała szkoła jest pełna rzeźb). Spotkać można ludzi z całego świata (ostatnio coś mi się wyświechtała ta fraza) jest nawet delegacja z Polski (Kopernik). Gdy wychodziliśmy na balkonie grała orkiestra (!), a połykacz ognia bawił się w smoka na trawniku. Jedyne co mnie rozczarowało to otwarcie. Zazwyczaj taka impreza ma super oprawę artystyczną, która zapada głęboko w pamięć, ale tutaj były to dwie godziny przemówień, przy czym jeden dyrektor był tak nudny, że nie mogłam uwierzyć, jak mu się udało  nie uśpić samego siebie. Dodam tylko, że naszym tematem głównym jest wojna i pokój (jak oryginalnie) i jedna z organizatorek zwróciła się z prośbą, byśmy pomyśleli co to znaczy dla osoby siedzącej koło nas. Tylko nikt nie przewidział, że w tym podniosłym momencie pewna Polka i pewnien Niemiec, siedzący koło siebie, wybuchną szczerym śmiechem przyjaźni.

A co bys

...  na małą zmianę kraju?

Gotowi? No to witam serdecznie w Holandii. Dzisiaj nadszedł nasz wielki dzień i w końcu wyjechaliśmy na MUN. Zapewne nie macie pojęcia co to, ale nie martwcie się, ja też średnio to rozumiem. Model United Nations to symulacja obrad ONZ. Każdy z nas wybierał sobie temat i dostał państwo, które będzie reprezentować. W moim przypadku są to Włochy i  sytuacja praw człowieka w Strefie Gazy. Na MUN zjeżdża się młodzież z całego świata, a konferencja odbywa się w różnych krajach. Tak jak na prawdziwych obradach jesteśmy podzieleni na komisje i obowiązuje nas etykieta dyplomatyczna - za jej złamanie grozi usunięcie ambasadora z debaty. Powiem szczerze, że dziwnie jest reprezentować trzy państwa - to z którego pochodzisz, to w którym mieszkasz i to które ci przydzielono.

Wyjechaliśmy ze szkoły po południu, rano zdążyłam jeszcze zaliczyć wszystkie lekcje i napisać egzamin z chemii, który jest już liczony do mojego AS Levels. Szybko wyjaśnie. W systemie AL zdaje się dwa egzaminy AS na końcu pierwszej klasy i A2 po drugiej. Choć to A2 są właściwą maturą, to ASów nie można pokpić pod żadnym pozorem - na ich podstawie wystawiane są oceny proponowane, które wysyła się uczelnią. Jako cząstkę składową , na niektóych przedmiotach, należy zaliczyć course work, czyli egzaminy praktyczne, które osobiście uważam za katorgę. Oczywiście muszę je zrobić na wszystkich swoich przemiotach, poza matmą. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie wzięłam sztuki, designu i mediów.

Wracając do MUNu to lecieliśmy z Liverpoolu, który jest naprawdę piękny w nocy. Dawno przy startowaniu nie przeżyłam takiego zachwytu. Miasto wyglądało jak gwiazdy, które spadły z nieba i rozbijając się, rozsiały swój pył w promieniu kilku kilometrów. Co do Holandii, to powiem, że jak dotąd wszystkie stereotypy, które o niej usłyszałam są jak najbardziej prawdziwe. Po pierwsze tulipany. Zaraz jak tylko udało nam się przejść kontrolę celną (co zajęło dobry moment, bo nie chcieli przepuścić Cassie z powodu jej tajskiej narodowości) zobaczyliśmy sklep z kwiatami, na środku lotniska, można było kupić tulipany zarówno cięte jak i w cebulkach. Po drugie rowerzyści. Są dosłownie wszędzie, mam wrażenie, że łatwiej tu wpaść pod rower niż pod samochód (ruch jest naprawdę mały). Do tego wszechobecne wrażenie czytości i lekko wiejski klimat - innymi słowy dobrze znów być na kontynencie (nawet nie wiecie jakie to było dziwne uczucie zobaczyć samochód z kierownicą po prawej stronie!).

Zatrzymaliśmy się u starszego małżeństwa, które wynajmuje pokoje. Na powitanie dostaliśmy herbatę z mlekiem, którą wypiliśmy w malutkiej kuchni. Mamy w domu trzy psy (dziewczyny mieszkają na górze, a chłopaki są kamienicę dalej), a mój pokój wygląda jak z filmu - mam skośny dach, starą drewnianą szafę z toaletką, ogromne łóżko i malutkie okienko w widokiem na kanał (kanałów to tu jest więcej niż ulic). Właśnie wróciliśmy z kolacji. 40 minut chodziliśmy po mrozie, by odkryć, że tylko McDonald jest czynny. Ale nie było tragedii (choć nie znoszę tej sieciówki) jako, że mieli białe cegły na ścianach i całkiem przyzwoite burgery z fasoli. Cały czas zastanawiamy się, co o tej godzinie robili na ulicy ci wszyscy rowerzyści  (naprawdę, były ich dzikie tłumy) skoro wszystko było już zamknięte.
Tymczasem dobranoc Kochani, trzymajcie za mnie kciuki!

sobota, 16 listopada 2013

Właśnie udało mi się wślizgnąć do mojego pokoju bez zwracania uwagi naszej housemother - sukces! Nie myślcie sobie, że wymykałam się nielegalnie ze szkoły. Sprawa jest bardziej skomplikowana, mianowicie nasze pobocza zamieniły się w koryta błota. Dosłownie ma się wrażenie brodzenia w Nutelli. Możecie sobie wyobrazić, jak po takim spacerku wyglądają buty. Tak, tak, stereotypowy wizerunek angielskiego farmera w kaloszkach wcale nie jest endemitem z książek dla dzieci, zwyczajnie bez gumowych butów na wyspach się nie przeżyje. Inna sprawa, że jak się nie ma własnej sini (tudzież werandy) trzeba to całe błoto wnieść do domu.

A co w szkole? Oj dużo się działo, po pierwsze mieliśmy assesment week, czyli pisaliśmy testy z każdego przedmiotu, żeby ocenić nasze postępy. Jak już mówiłam, system ma plusy i minusy. Zaletą jest na pewno to, że siedzę sobie właśnie, piję herbatkę, patrzę w okno i nie muszę martwić się niczym poza poprawnością językową. A co do wad, to możecie sobie wyobrazić jak stresujący jest taki tydzień. We wtorek mieliśmy dzień hmmm... socjalizacji? Przygotowania do życia w społeczeństwie? Trudno określić, polegało to na tym, że mieliśmy trzy bloki zajęć: bezpieczeństwo na drogach, wychowanie seksualne i prezentację o składaniu papierów na brytyjskie uczelnie. Jestem bardziej niż pewna, że jeśli właśnie przeczytał to jakiś polski uczeń, jego pierwszą myślą było "Matko Boska, ale się musieli wynudzić". A powiem Wam, że ja byłam miło zaskoczona, gdyż spodziewałam się typowych wykładów, wygłaszanych przez ludzi, którzy nie mają pojęcia o czym mówią, a w rzeczywistości zajęcia były bardzo różnorodne.
Przy okazji pozwolę sobie krótko napisać o procesie składania na brytyjskie uniwerki. Rekrutacja odbywa się w internecie i jest przeprowadzana przez jeden system - UCAS. Wszystkie kursy (ok 55 tys) na wszystkich uczelniach na wyspach są tam zarejestrowane. Na stronie można znaleźć informację o każdym konkretnym kierunku, wraz z wymaganymi ocenami (zarówno w systemie AL jak i IB). Każdy kandydat (poza medycyną i weterynarią) ma prawo aplikować na pięć kursów (uczelnie poza UK się nie liczą, można wysłać dowolną ilość zgłoszeń). Papiery wysyłane są w najpóźniej do stycznia (ale to już zupełna ostateczność, większość osób robi to przed grudniową przerwą lub wcześniej). Możecie jednak zapytać, jak można składać dokumenty ponad pół roku przed maturą? Otóż wysyła się swoje proponowane oceny, które są wystawiane przez szkołę (na podstawie AS exams dla AL, mock exams dla IB i ogólnej pracy ucznia na zajęciach). Do tego dołączone są opinie nauczycieli oraz największa zmora każdego przyszłego studenta - personal statement. W dokładnie 47 linijkach, nie przekraczając 4 tys znaków (spacje też się liczą) należy opisać całe swoje życie i wszystkie osiągnięcia akademickie, sportowe, artystyczne i każde inne. Zadanie szalenie trudne, gdy nasze U6 wysyłało swoje zgłoszenia, niejeden wieczór w Oswaldzie upłynął nam na debatowaniu czy dużą różnicę robi zamienienie spójnika na przecinek, albo czy wycięcie jednego przymiotnika nie pogrzebie czyiś szans na inżynierię/prawo/medycynę. Po zaakceptowaniu zgłoszenia kandydaci czekają na odpowiedź uniwersytetów, część z nich zostanie też zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną (choć powoli się od tego odchodzi). Ostateczne odpowiedź dostaje się jednak dopiero w sierpniu, razem z wynikami matury (uczelnie dostają je w poniedziałek, szkoły w środę, a uczniowie w czwartek, czasem nawet o późniejszej porze niż list z uniwerku). 

A co robiłam wczoraj wieczorem, żeby odpocząć po całym tygodniu. Otóż pilnowałam dwudziestki diabolątek, które ktoś przebrał za urocze dzieci. Zupełnie przypadkiem zostałam poproszona o zaopiekowanie się uczniami Lower School w czasie, gdy ich rodzice brali udział w drzwiach otwartych. Po wejściu do szkoły pokazano mi grupkę grzecznych dzieciaczków w mundurkach. Usłyszałam tylko "weź ich na kolację, a potem włącz film, oni wiedzą gdzie". Schody zaczęły się gdy tylko doszłam do stołówki - z kartki wynikało, że jestem odpowiedzialna za okrągłą piętnastkę, ale niezależnie jak bardzo się starałam ich policzyć, wychodziło dziewiętnaście. Co ciekawsze, po sprawdzeniu obecności każdy zaklinał się, że go wyczytałam. Zresztą nie było czasu się zastanawiać, kto przyszedł na kocią łapę, bo wmontowano im w sweterki małe magnesiki, które sprawiały, że co i rusz ręka jednego lądowała w oku drugiego. Musiałam więc założyć, że zasada nieoznaczoności Heisenberga odnosi się też do dzieci - im bardziej starasz się takiego namierzyć, tym bardziej zmienia się jego położenie, więc nigdy nie wiesz który jest który. 
Muszę przyznać, że dzieci mają żelazną logikę wmontowaną w te małe główki. No bo jak wytłumaczyć jedenastolatkowi, który w EC mieszka dłużej niż ja uczę się biologii, że musi poczekać aż reszta skończy i nie może wrócić do szkoły, trasą którą przemierza codziennie jakieś osiem - dziesięć razy? Gdy udało zagonić się nam zagonić wszystkie krzyczące i biegające po trawniku stworki do klasy, przez pierwsze 15 minut oglądali film. Potem jednak moi dwaj pomocnicy, Max i Elia, którzy spontanicznie postanowili się do nas przyłączyć po drodze, musieli iść na rejestrację. I wtedy okazało się, że do tej pracy trzeba mieć przeszkolenie w policji. Szczerze powiedziawszy czułam się jak na filmie, czekałam tylko aż zostanę przywiązana do krzesła. Dość powiedzieć, że klasa zamieniła się w poligon - wszędzie latały papierowe kulki i samoloty, dwóch chłopców przebranych za łosia i niedźwiedzia goniło się po stołach, ze trzech siedziało pod nimi, a kolejny wyglądał zza przewróconej ławki jak żołnierz w okopie. Nie miałam czasu ich spacyfikować, bo dwóch innych inscenizowało pojedynek rycerski używając krzeseł i kijów od hokeja, przy czym jeden chciał mieć konika i ciągnął swojego coraz bardziej fioletowego kolegę za krawat. Ktoś dorwał się do komputera i po otwarciu 23 internet expolerów włączył na cały regulator piosenkę z nagromadzeniem wyrazu "fuck", wywołując ogólną uciechę. W międzyczasie rozpakowano gry i po sali zaczęły krążyć szklane kulki i kostki. Gdy zastanawiałam się czy ratować wystawkę rzeźb z masy papierowej czy gonić trójkę piątoklasistów (nasza trzecia), którzy uciekli na strych, śliczny blondynek o wyglądzie aniołka chwycił wiadro kredek i z rozbrajającym uśmiechem wysypał je pod moje nogi. Na końcu klasy, tak zwany kozioł ofiarny, siedział między dwójką kolegów, którzy zapamiętale go szczypali i zanosząc się płaczem krzyczał "Anarchia, anarchia, pomrzemy tu. A ty nawet nie wiesz co to anarchia, jesteś tak głupi! Nienawidzę cię!". Na to wszystko jeden chłopak, który dotychczas siedział bez słowa, wstał, grobowym głosem powiedział mi, że chyba tu wszyscy poszaleli, to nie jest normalne i on ma tego serdecznie dosyć. Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. 

I wiecie co? Już mam zarezerwowane następne popołudnie z dziećmi. Myślę, że zabawę miałam niegorszą niż oni. Muszę jednak powiedzieć, że przez jeden wieczór w zupełności zmieniłam swoje nastawienie do nauczycieli. Oczywiście, zawsze szanowałam tych, którzy mnie uczyli, byli ekspertami w swojej dziedzinie, ale przyznam się szczerze, nigdy nie uważałam pań z nauczania początkowego za szczególnie przepracowane. Przepraszam. I przede wszystkim dziękuję, za to że nigdy żadna z nich nie zgubiła mnie na wycieczce, nie pozwoliła moim kolegom wybić mi zębów czy złamać ręki. W dodatku była mnie w stanie jeszcze czegoś nauczyć, bo moim jedynym zmartwieniem wczoraj było, żeby wszyscy wrócili cali do domu. Uwierzcie, oni naprawdę byli sobie w stanie krzywdę zrobić. I choć nie miałam serca krzyczeć na nich, w końcu to były tylko dzieci po całym tygodniu szkoły, które chciały wrócić do domu, to rozumiem frustrację niektórych pedagogów. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy ucznia nie można dotknąć, bo grozi to wycieczką do kicia, a z drugiej strony czasem nie da się inaczej powstrzymać go od zrobienia krzywdy sobie i innym.

Warto więc czasem okazać więcej wyrozumiałości, gdy spotykamy wycieczkę szkolną, która z powodzeniem niszczy nam przyjemność jedzenia w restauracji czy oglądania filmu. Pomyślmy sobie wtedy, że ta wymęczona kobieta na końcu, ma dużo na głowie i bez naszego biadolenia. 

niedziela, 10 listopada 2013

Jakie niebezpieczeństwa czają się w brytyjskich centrach handlowych

Dzisiaj będzie emocjonalnie i filozoficznie. Mam nadzieję, że skłonię Was do pewnych refleksji.

Zacznę od tego, że w piątek miałam niebywałą przyjemność wybrać się do Shrewsbury na oryginalne przedstawienie sztuki kathakali. Według ukochanego źródła uczniów wszystkich szkół, Wikipedii, jest to "dramat teatralny w klasycznych tańcach hinduskich". Tyle, że ten opis tak się ma do kathakali jak określenie całego smaku i konsystencji czekolady mianem "słodkawa". Pozwolę sobie napisać swoje wyjaśnienie. Kathakali to rodzaj pantomimy, w której historia jest opowiadana za pomocą niezwykle złożonego języka migowego. Aktorzy uczą się go trzynaście lat w specjalnych szkołach w Indiach. Tematyka przedstawień to mitologiczne dzieje bóstw i ludzi szlachetnie urodzonych. Nie ma dekoracji, ale artyści noszą niezwykłe stroje - kolorowe, na stelażach, z trójwymiarowym makijażem. Wszystkiemu akompaniuje rytmiczne bębnienie i modlitewny śpiew, który wprowadza aktorów i publiczność w pewien rodzaj transu. Jednak najważniejsze element to fakt, że na scenie pojawiają się prawdziwi bogowie. Aktorzy wierzą, że podczas swojego tańca stają się bóstwami, a ja mogę Was zapewnić, że to prawda. Istoty, które występowały na scenie nie były ludźmi, co do tego zgadzaliśmy się wszyscy. Byliśmy tez pewni, że gdyby jeden z muzyków zamilkł, gdyby bębny przestały grać, stałoby się coś strasznego. Każdy z nas inaczej to przeżył, Cassie wyszła blada jak ściana na trzęsących się nogach, Mathiew chyba pierwszy raz nie wiedział jak coś podsumować, a Billy był jeszcze bardziej milczący niż zazwyczaj, choć myślałam, że to niemożliwe. Ja osobiście byłam zafascynowana, miałam wrażenie jakby jakaś siła przyciągała mnie do tych postaci. Z pewnością była to najbardziej poruszająca sztuka jaką widziałam, i choć nie rozumiałam żadnego ze znaków miałam wrażenie jak by do mnie przemawiała w zupełnie nieznany mi sposób. 

Niestety w sobotę przeżyłam coś zupełnie odwrotnego, choć równie silnego. Mianowicie, zupełnie nieplanowanie skończyłam na wycieczce do Manchesteru. Byłam pewna, że "shopping" to tylko chwyt marketingowy, mające przyciągnąć potencjalnych uczestników, a autokar wyrzuci nas gdzieś w centrum, gdzie będzie można poszwędać się po starówce, czy odwiedzić jakieś muzeum. Ku mojemu przerażeniu zatrzymaliśmy się na obrzeżach miasta, przed najdziwniejszym budynkiem jaki w życiu widziałam. Po pierwsze, był ogromny. W sumie nic Wam to nie mówi, bo moja definicja ogromności nigdy nie sięgała tak daleko. Przynajmniej w odniesieniu do sklepu. Jednak to nie jego wielkość sprawiała, że wyglądał groteskowo, tylko fakt, że dach wieńczyła kopuła jak w bazylice św. Piotra, łącznie z aniołami stojącymi na obrzeżach. Nad głównym wejściem umieszczona była rzeźba Zeusa z jednorożcem i gryfem. W tym momencie zrozumiałam, że właśnie stoję przed współczesnym miejscem kultu, gdzie krzyż zastąpiono symbolem przekreślonego "S". 


Po wejściu stanęłam przed wielkimi marmurowymi schodami, pod kryształowym kandelabrem o średnicy paru metrów. Tak naprawdę cały obiekt jest wykończony marmurami i złotem. Wszędzie stoją rzeźby stylizowane na antyczne dzieła. Sufity są podtrzymywane przed kolumny w stylu, głównie w stylu korynckim. Pod przeszkolonymi kopułami stoją sztuczne palmy. Zły smak? Ja bym to nazwała chorym pomysłem. Wrażenie potęgował fakt wszechobecnych ozdób świątecznych - naturalnej wielkości sań Mikołaja pod sufitem, migoczących stroików z plastyku, stert prezentów, które nie wyrażają innej miłości poza tą rządzącą światem - do pieniądza. Nad wszystkim królowała wysoka na trzy piętra śpiewająca choinka. I nie wiem co było bardziej przerażające - jej plastykowe oczy, czy mój kolega, który był nią oczarowany. Nie byłam wcale zdziwiona, gdy nagle znalazłam się na pokładzie ekskluzywnego wycieczkowca, a piętro niżej zobaczyłam podświetlany basen i wielki telebim z logiem coca - coli. Pozostali sponsorzy wyświetlani byli na suficie w sztuczne, świecące gwiazdy. Zaczynając od choinki, poprzez chór gospel i orkiestrę dętą co kilka sklepów była inna muzyka. Możecie zapytać co znajduje się w takim budynku. Cóż, restauracje i sklepy (po dziesięć z każdego rodzaju, bo przecież hamburger jest tak skomplikowaną potrawą, że wcale nie smakuje wszędzie tak samo) to tylko początek. Poza nimi było kino, Legoland, oceanarium, pole golfowe, centrum fitness, bungee z parkiem linowym, "obszar zabaw" (cokolwiek to znaczy), ścianka wspinaczkowa, a na końcu tego całego dobytku znaleźliśmy coś w rodzaju agory. Plac z gigantyczną fontanną, pod gołym niebem, a dookoła sklepy, jak w starożytnej Grecji. Żeby nie zmarnować miejsca na środku mieścił się jarmark bożonarodzeniowy - tak, tak, pieczone kasztany, jabłka w karmelu i pierniki, a do tego żywe renifery, Mikołaj, karuzela i śpiewające misie. Prawie jak Weichnachtsmarkt, tylko cieplej. I z deszczem. I wiecie co Wam powiem? To była jedyna autentyczna rzecz, jaką tego dnia widziałam. Jak ziarnko piasku w oku Boga Dolara, bo tylko on przeszkadzał Konsumentom w dotarciu do kolejnych miejsc kultu. Był bardziej skuteczny niż kraty - dookoła agory była kolejka do Mikołaja i trzeba było czekać na przejście. Mimo tego nikt nie zaryzykował przejścia przez środek rynku, jakby nagle wyłączono do z rzeczywistości.

Konsumenci byli jak zombie. Bez twarzy, definiowani przez ilość dźwiganych toreb - krwawych ofiar, godzin poświęconych w biurze, podczas których jedyną nadzieją była wizja zamienienia swojego czasu (życia) na materialne dobra. W końcu coś materialnego można potrzymać, więc musi mieć większą wartość niż nieuchwytny czas. I powiem Wam, że pierwszy raz było mi niedobrze z powodu kondycji moralnej świata. Teraz pewnie pomyślicie sobie, że mówię jak jakaś lepsza, jak ktoś kto widzi więcej. Więc jeszcze widzę. I krzyczę! Boję się, że też kiedyś stracę twarz. Że zamiast imienia będę identyfikowana za pomocą numeru w spisie Konsumentów. Najpierw myślałam, że przestaliśmy żyć, ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek nasz byt na Ziemi był czymś więcej niż tylko egzystencją. Dlaczego teraz, kiedy w końcu mamy możliwość nie walczenia o każdy kolejny dzień życia, zaczynamy oddawać nasz czas z własnej woli? Jedną z odpowiedzi jest fakt, że tak jest łatwiej. Po całym dniu, kto chce jeszcze więcej robić? I po co? Dla satysfakcji? Przecież jest tyle prostszych rzeczy, które efektywniej stymulują ośrodki przyjemności w mózgu. Tylko, że trzeba mieć na nie pieniądze. I koło się zamyka.





Proszę, jeśli dotarłeś do końca tego długiego monologu, zatrzymaj się na chwilę. Pomyśl, w jakim kierunku zmierza Twoje życie. I zastanów się czy warto. Czy nie przegapiłeś czegoś naprawdę ważnego. Czy przed śmiercią będziesz mógł wspomnieć coś poza śpiewającą choinką i wakacjami w Egipcie? Nie, zaraz to były Kanary. Albo Dominikana. A zresztą co za różnica, leżaki i drinki zbytnio się nie różnią. Nie wiemy, co czeka nas po drugiej stronie. I z naukowego punktu widzenia mamy tylko jedną szansę na nowe, lepsze życie.


Dziękuję dwóm wspaniałym osobom, które wczoraj pomogły mi uporządkować myśli. Nawet nie wiecie, jak bardzo tego potrzebowałam.   

środa, 6 listopada 2013

Wróciłam! Ktoś może tęsknił?

Kochani, przepraszam, że tak długo nie pisałam, ale w zeszłym tygodniu korzystałam z uroków halftermu. I nie myślcie sobie, że zapomniałam o Was z lenistwa. Zwyczajnie nie działo się nic fascynującego, a nie popadłam jeszcze w taki narcyzm żeby opisywać Wam codziennie jak jadłam śniadanie. Powiem tylko, że w końcu udało mi się przeczytać "Kukanie kukułki" (nie wiem jaki jest oryginalny tytuł, bo o ile się orientuje polska wersja ma wyjść na dniach). Bardzo polecam, Joanna jak zwykle stworzyła przemiłe w odbiorze dzieło z niepowtarzalną atmosferą. Ma też nietypową cechę jak na twórcę kryminałów, mianowicie nie ukrywa przed czytelnikiem istotnych szczegółów. Warto więc zamówić sobie w Empiku (lub każdej innej księgarni) egzemplarz tej książki (i oczywiście go przeczytać).

A co w mojej ukochanej szkole? Po pierwsze mój ulubiony pan od biologii znalazł sobie nową lekturę - "Motywacja i budowanie zespołu. Przewodnik dla nauczycieli". Oprócz tego, że kilka razy dziennie słyszymy, że trzeba wierzyć w siebie, musimy się wzajemnie motywować. Dzisiaj w trakcie pisania notatki nagle kazał nam wstać, ustawić się w koło i jak na amerykańskich filmach wyciągnąć ręce, krzycząc "We are amazing" (jesteśmy fantastyczni) "We can do this" (zrobimy to) "We are the best" (jesteśmy najlepsi) itd (ja nie mogłam się powstrzymać, żeby nie dodać "We are better than second group. And IB". Mieliśmy świetny ubaw, a hasło "You are amazing" stało się mottem grupy biologicznej.

Swoim tokiem toczy się też golf. Powiem Wam, że zaczynam trafiać w piłkę! I to wcale nie jest tak proste jak się może wydawać. No dobrze, nie będę aż tak koloryzować. Pochwalę się tylko, że robię postępy i chyba w końcu polubię jakiś sport związany z piłką. Oczywiście Anglia rządzi się swoimi prawami. Dzisiaj podczas gry przez pole przedefiladował nam bardzo dostojny jegomość. Wyglądał trochę jak z makatki ze sceną polowania. Odziany w brąz z przepięknym szmaragdowym piórem, dumnie przechadzał się po trawie na linii mojego strzału, jak by szukał odpowiedniego dołka. I nawet bym się nie zdziwiła gdyby nie fakt, że był to... bażant!

A na dobranoc utworek, który właśnie ćwiczymy w chórze. Opuściłam ostatnio próbę (w związku z moją tajemniczą pracą, ale cicho sza, wszystkiego dowiecie się w swoim czasie) i cały dzień dzisiaj go słucham, żeby zapamiętać nuty. Ostrzegam tylko, że jest to utwór z rodzaju tych, które siedzą w twojej głowie i za Chiny Ludowe nie można o nim zapomnieć.





sobota, 26 października 2013

Bajkowy oksymoron, czyli o brzydkiej Śnieżce

Zacznę od radosnej wiadomości, właśnie zaczął się mój half - term. Dla niewtajemniczonych, jest to tygodniowa (lub dłuższa, zależy od szkoły) przerwa w lekcjach. Jak już wspominałam, w Anglii uczniowie się nie przemęczają i wolne mamy często. Ponieważ w tym tygodniu szkoła jest zamknięta, musimy znaleźć sobie wikt i opierunek. Większość osób jedzie do domu lub do guardniana, całkiem sporo wybiera też wycieczkę krajoznawczą, ot choćby do prywatnego apartamentu w Londynie. Wiadomo, że samolot nie autobus, wszyscy o jednej godzinie w piątkowe popołudnie nie wylecą, więc szkołę opuszcza się falami, co sprawia, że lekcje są zupełnie bezsensownym zajęciem, a zamiast nich mamy trzydniowe expo.

Pewnie pamiętacie, że w czwartki mamy zajęcia dodatkowe - teatr, sztukę, muzykę, armię, RAF, NAVY, sporty, GreenTeam itd. (mogłabym wymienić więcej pozycji niż znajdziecie na liście zakupów przed przyjazdem jakieś ciotki, której nigdy nie widzieliście, ale motywuje was magiczne słowo "spadek"). I pewnie nie będziecie zdziwieni, jeśli powiem, że tyle samo mamy możliwości na expo. Ja zostałam odgórnie przydzielona do artystycznej wycieczki, o której chodzi pogłoska, że to wyjazd na zakupy. Uwierzcie, że jakoś nie miałam motywacji zmienić tego na trzydniowy spływ kajakowy (choć przynajmniej w Anglii nie robi ci różnicy wypadnięcie do wody, bo i tak jesteś już mokry od zacinającej ulewy). Zaczęliśmy w środę. Na rejestracji zostałam zasztyletowana wzrokiem, gdyż miałam na sobie czarną sukienkę, rajstopki, małą torebeczkę i futrzany szalik, podczas gdy większość dziewczyn siedziała w trzech polarach i kaloszach z plecakiem większym niż mają nasi uczniowie po wejściu nowej reformy. Zaczęliśmy od nierobienia nic w muzeum, w którym były trzy wystawy - porcelany, wypchanych zwierząt i cyrkowa. Pierwsza obejmowała dwa piętra gablot z talerzami, aczkolwiek można było zobaczyć perełki takie jak drukowane w technice 3D wazony czy ścianę z dzbaneczkami na mleko w kształcie krowy. Tam też znaleźliśmy mały stoliczek z pluszowymi filiżankami i talerzykami, przy którym siedziało sześciu Chińczyków i piło herbatę. Co do zwierząt, to lis był żywy. Chciałam poczekać, żeby się dowiedzieć co powie, ale znalazłam zrozumienia. Potem mieliśmy dwie godziny na lunch w centrum handlowym. Byliśmy na kawie w Starbucksie, potem poszliśmy do McDonalda, tylko po to żeby po moim narzekaniu pójść na kawę do Costy. Następnie zobaczyliśmy Evitę, a następne trzy godziny spędziliśmy we włoskiej knajpie w prawdziwie amerykańskim stylu.

Czwartek był jeszcze bardziej pracowity. Zapakowaliśmy się do busika, który generalnie nie miał prawa jeszcze działać. W jednym oknie była upleciona pajęczyna, a w drugim rosła trawa. Drzwi się nie zamykały, ale mówi się trudno. Pojechaliśmy do lasu, gdzie kręciliśmy trailer do "Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków". Jedynym problemem był brak Śnieżki. I krasnali. A i zwierząt. Jak wiadomo, chcieć to móc, braki załatano:

Z dnia najbardziej pamiętam dwugodzinną przerwę na lunch, którą spędziliśmy opalając się na ławce nad stawkiem. Jak można się domyślić, nie robiliśmy nic.

Trzeci dzień podarowałam sobie po tym, jak usłyszałam, że mamy oglądać "Królewnę Śnieżkę i Łowcę". Spakowałam się i o godzinie 9.30 grzecznie wymeldowałam się z domu, życząc wszystkim dobrego odpoczynku. Najpierw musiałam dotrzeć do Ellesmere. Na pewno kojarzycie z jakiegoś amerykańskiego filmu scenę, gdy główna bohaterka idzie przez rzekę błota, ciągnąc malutką walizeczkę, masę innych toreb, deszcz zacina, a ona szuka zasięgu? Cóż, właśnie zobrazowaliście sobie moją podróż. Wrażenie potęgowały moje wściekle różowe spodnie. Cudem zdążyłam na autobus. Podróż była o tyle ciekawa, że na pierwszym przystanku wsiadły pułk MB, każda jednostka z granatnikiem opancerzonym schowanym w torbie na zakupy. Na drugim przystanku to samo. I na trzecim. Bardziej przerażał mnie fakt, że oni wszyscy byli z jednej jednostki - witali się w ustalony sposób, przekazując sobie zaszyfrowane informacje. Średnia wieku w autobusie rosła z każdą mijaną wioską, a ja cały czas zastanawiałam się jaki jest cel tego porannego zgrupowania. Wszystko wyjaśniło się gdy dojechaliśmy do Shrewsbury (ja i kierowca jako jedyne osoby poniżej wieku emerytalnego) i zobaczyłam wielki baner - Bingo Club, free entry! 
Potem kupowałam bilet, co było wydarzeniem co najmniej kuriozalnym, bo proszę się przyznać z ręką na sercu, kto z Was jest w stanie zrozumieć co mówi pani w okienku kiedy używa intercomu? Cóż, w języku ojczystym jest to trudne. W obcym właściwie niemożliwe. Po heroicznym zdobyciu biletów czekało mnie jeszcze nie pomylenie się podczas przesiadek, co prawie mi się udało w Nottingham, gdyż musicie sobie wyobrazić, że jest to dworzec bez tablicy odjazdów! Reszta podróży była super, gdyż tu się jeździ od kawiarni do kawiarni, a wszystko odjeżdża według rozkładu (wiem, że w naszym pojmowaniu świata nie ma czegoś takiego jak punktualny pociąg;). 

Oto obsada naszego przedstawienia, a na razie życzę Wam, żeby Wasz tydzień był tak przyjemny jak mój!

wtorek, 22 października 2013

Trochę o gęstości i rozmieszczeniu ludności w Ellesmere

Zanim podzielę się z Wami moimi dzisiejszymi przemyśleniami, chciałabym wspomnieć o pewnej bardzo istotnej kwestii. Otóż to, moja droga sąsiadka Weronika, świętuje od wczoraj swoją osiemnastkę!

Kochana, życzę Ci sukcesów (w walce z procesem rekrutacji), sprawnego ogrzewania w zimie, 45 punktów (a po co się rozdrabniać) i codziennego uśmiechu;*



PS. Przepraszam, że dopiero dzisiaj, ale lepiej nie napiszę co wczoraj było z siecią, bo zniechęcę potencjalnych kandydatów;3


A co do dzisiejszego tematu, to naszedł mnie on podczas dzisiejszej lekcji fizyki. Wyobraźcie sobie proszę taką scenę. Sześciu Chińczyków stoi dookoła Ciebie i krzyczy coś w języku, który z najlepszym razie możesz kojarzyć z filmów o Jackie Chanie. Szkoda, że zazwyczaj po wypowiedzianej kwestii następował atak. Dwóch z nich wymachuje metrowymi, drewnianymi linijkami, jeden rzuca piłeczkę ping - pongową, a dziewczyny w najlepsze pokazują coś sobie na swoich ajfonach z króliczymi uszkami. Wszystkiemu towarzyszy produkcja niespotykanej wprost ilości dźwięków, pasujących do rytmu spadającej kulki. Tymczasem jakaś starsza pani od dobrych pięciu minut przygląda się tobie, z rosnącym niedowierzaniem w oczach. Chyba coś skomentowała, ale do końca nie jestem pewna, bo właśnie w tym momencie chłopacy postanowili cofnąć się do korzeni i zaczęli bawić się w ninje, okładając siebie (i wszystko dookoła) swoimi linijkami. I oczywiście generując odpowiednie okrzyki. Macie ten obraz w głowie? Otóż tak wygląda praca w grupie z Chińczykami. 
Z tego powinniście wyciągnąć kilka wniosków: a) wspomniałam, że na jedną mnie, przypada sześciu Azjatów? Powodem tego jest fakt, że mieszkańcy Państwa Środka są najbardziej odizolowaną grupą w całej szkole. Na stołówce, w bibliotece czy na lekcjach, zawsze trzymają się razem. Rzadko się zdarza, żeby ktoś z nimi pracował. Jednak prawda jest taka, że na fizyce są Anglicy, Chińczycy i ja. Si. A już Wam pisałam, że pierwsza grupa też obcych nie lubi. Żeby było śmieszniej, to na matmie mam taką samą sytuacją. A jeszcze lepiej na biologi - Anglicy, Tajlandczyk i ja. Mam więc do wyboru walczyć o głos w grupie złożonej z samych chłopaków - brytyjczyków, albo unikać trafienia piłką tenisową z Chińczykami;> Lubię z nimi pracować, zwłaszcza, że jeśli łączysz w sobie zdolności matematyczno - lingwistyczne bardzo łatwo zaskarbić sobie ich sympatię. b) być może z mojej historii można wywnioskować, że Azjaci rzeczywiście mają jakieś nadprzyrodzone zdolności matematyczno - fizyczne. Cóż, nie do końca jest to prawdą. Są wśród nich bardzo dobrzy, ale też kiepscy matematycy. Dla wielu też problemem jest język. Nawet nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo polski jest podobny do angielskiego, przez co dużo łatwiej jest nam go opanować. Muszę się też pochwalić, jak na jednej z początkowych lekcji, nauczyciel kazał nam się dobrać w pary. Wiadomo, Anglicy razem, Chińczycy razem. No i jeden musiał skończyć ze mną. Mieliśmy za zadanie dopełnić równanie kwadratowe układając coś w rodzaju puzzli. No i jakoś żadnemu Anglikowi przez gardło nie mogło potem przejść, że jakaś dziewczyna ze Wschodniej Europy i Chińczyk z jeszcze dalszego wschodu, skończyli zanim oni rozłożyli swój zestaw. c) Chińczyków jest dużo. Nawet bardzo dużo, bym powiedziała. Co prawda dziewczyny mamy tylko cztery, ale chłopaków może być koło dwudziestki. Co ciekawe, większość z nich nie posługuje się własnym imieniem. Zmieniają je po przyjeździe, głównie ze względu na wygodę. Osobiście nie mogę sobie tego wyobrazić. Oddawać część swojej tożsamości, żeby lepiej dopasować się do życia w globalnej wiosce? 

A i na koniec jeszcze powiem Wam, że na mojej tablicy facebookowej pojawiały się napisy po angielsku, niemiecku, hiszpańsku, francusku, rosyjsku, łacińsku, czasem nawet w innym alfabecie, ale i tak nie jest się przygotowanym na dzień w którym wchodzisz przejrzeć aktualności i po zobaczeniu pierwszego posta nie masz pojęcia czy to napis czy ktoś rysunek wstawił^^



piątek, 18 października 2013

Taniec po rusztowaniu pod czarnym nieboskłonem teatru

Woodard - Gorgie&Lily
Kochani, to był naprawdę zabiegany tydzień, więc dopiero dzisiaj mam chwilkę, żeby opisać Wam co się u nas działo. Powiem krótko - HOUSEPLAYS! Czyż to nie wspaniałe. Oczywiście, wiem że patrzycie obecnie w ekran, gorączkowo zastanawiając się, czy stary, poczciwy wujek Google wyjaśni Wam co to za tajemnicze wydarzenie. Niestety, nie jest on w stanie Wam pomóc, ale nie martwcie się, już spieszę z wyjaśnieniem!

Woodard - Sam&Lily
Woodard - Tom&Rob
Zacznijmy od tego, że jak na porządną kopię Hogwartu przystało, mamy tutaj cztery domy, (nie mające nic wspólnego z internatem!), które konkurują ze sobą, zbierając punkty. Za co? Ano za sport, konkursy artystyczne, literackie, matematyczne, za osiągnięcia naukowe, za referencje od nauczyciela i wiele innych rzeczy (np. HOUSEPLAYS!). Członkami domu są uczniowie od dziewiątego roku (14 lat) oraz nauczyciele (którzy często są bardziej zaangażowani w konkurencje niż ich podopieczni). Podobno jesteśmy rozdzielani przypadkowo, jednak ja nie do końca w to wierzę. Najlepszy dom (a co!) to szlchetno - purpurowy Woodard. Nasi członkowie są najbardziej waleczni, często pyskaci i przekonani o własnej wartości, a co do naszego opiekuna to podejrzewam, że jest spokrewniony z jakimś bazyliszkiem - jego wzrok dosłownie miażdży inne domy. Po piętach depcze nam krwistoczerwony Meynell, chyba najzdolniejsze bestie w szkole. Naprawdę trafiają do niego zdolne osoby, jednak brakuje im naszego ducha walki. Następny jest słoneczno - żółty Wakeman - Lambart. Co mogę o nim powiedzieć? Cóż, cicha woda brzegi rwie. Nikt nigdy o nim nie słyszy, zazwyczaj się zapomina o nim wspomnieć, ale nie raz pokazali, że to duży błąd. To dom naszych kapitanów szkoły, z najlepszym opiekunem na świecie i kreatywnością godną KreoTeam. No i został nam błękitny Talbot. Jak go nie kochać? Choć chodzi po szkole pogłoska, że Talbot nie ma tysiąca talentów, to należą do niego kochani ludzie. Zdyscyplinowani, bezproblemowi, wywiązujący się ze swoich obowiązków i zawsze gotowi pomóc innym.
Wakeman - Peter&Sam

Wiecie już jakie mamy domy, przypuszczam też, że co bieglejsi poligloci domyślają się, co to są HOUSEPLAYS! Jest to kolejny konkurs szkolny, który polega na zaprezentowaniu sztuki teatralnej. Przygotowania do niej trwały właściwie od początku roku. Uczniowie pisali scenariusze, reżyserowali i występowali, budowali dekoracje i wiecie co Wam powiem? Że zrobili to perfekcyjnie. Nie dobrze, tylko bezbłędnie. Powiem szczerze, że czułam się jak w prawdziwym teatrze. Wszystko zaczęło się we wtorek, w szkolnym teatrze. Pierwszy występował Woodard, który zaprezentował "Męża idealnego" (Oscar Wilde był motywem przewodnim), we współczesnej adaptacji. Poziom aktorów był niezwykle wysoki, zero potyczek czy "ciszy na sali". Drugie przedstawienie był oddzielone przerwą, podczas której serwowano ciasto, kawę i herbatę w bufecie i przyznam, że atmosfera była iście brodwayowska. Po dzwonku zadowolona siadam w pierwszym rzędzie, wyciągam aparat i nagle z cienia wyłania się dyrektorka dramy i mówi, że zdjęcia są zabronione. Musiałam zrobić mimowolnie minę zbitego kotka, bo popatrzyła na mnie i... "no dobrze, idź na górę, powiedz, że masz moje pozwolenie". Na górę. Czyli do akwarium. Do techników. Iść na górę, to coś więcej niż zdobyć dobre miejsce (pod sufitem biegnie drewniane rusztowanie, które prowadzi do centrum sterowania lampami i dźwiękiem, do serca całego teatru, po którym można się poruszać). Iść na górę oznacza, że jesteś częścią przedstawienia, że masz prawo dostępu do Tajemnicy spektaklu, a wszyscy których tam spotkasz są jak bracia z jednego zakonu. Stamtąd obejrzałam klasyczną wersję "Znaczenia uczciwości" w wykonaniu Wakeman - Lambart. Atutem tego show był headboy ze sztucznym biustem, w czarnej kiecce ze stelażem, w czerwonych szpilkach, biegający jako stara hrabina. Tym występem zapewnił sobie tytuł najlepszej aktorki na gali rozdania nagród.
Wakeman - Evan&Diana

Wakeman - Diana&Fran














Meynell - wcielenia headboy&headgirl&Kinni



W środę zaczęliśmy od Meynella. Mieli bardzo rozbudowaną adaptację, nawet nie wiem czego. Przenieśli ją na grunt szkolny, uwikłali Emily, Petera i jedną z nauczycielek (headgirl&headboy) w romans, popisali się fantastycznym humorem i wyczuciem chwili. Trzeba przyznać, że wykazali się nie lada odwagą i pomysłowością. Ostatni zaprezentował się Talbot i tu niestety czekało mnie lekkie rozczarowanie. Po poprzednich sztukach, w których gra aktorska konkurowała z pomysłowością i dopracowaniem każdego detalu do granic możliwości, cisza na scenie, mylenie kwestii i brak rekwizytów boleśnie kuły w oczy. Szkoda, ponieważ wina nie leżała w braku zdolności (niektórzy aktorzy byli świetni) tylko braku odpowiedniego przygotowania.


Meynell - nauczycielka historii

Meynell
Meynell - headgirl&Mathiew
Co mogę powiedzieć o całej imprezie? Bardzo wysoki poziom, bardzo ciężka praca widoczna w każdej scenie, niezapomniane gagi, ale przede wszystkim niezwykła odwaga i dystans do siebie - nie odpuszczono nawet żartów z dyrektora i półnagiej pary gejów w futrach. Innymi słowy here we go now, entertain us.   

Talbot - Harry
Talbot - drugi Harry, a tego w blond to nawet nie poznałam
Talbot - Nabilah&Charlotte
Talbot