wtorek, 17 czerwca 2014

Dzisiaj nie o tym co w mojej szkole, ale raczej co w głowie...

... więc jeśli czekacie na to bym opowiedziała jak czterech gości w pięć godzin napisało raport o każdym z dziewiędziesiątki uczniów, możecie ze spokojem wrócić do przeglądania Fb i poczekać do jutra=]

Powiedzieć, że dawno nie pisałam, jest jak stwierdzić, że w Anglii jest wilgotno. Niby prawda, ale prawdziwa natura rzeczy w żaden sposób nie jest oddana. Nawet nie będę się wymawiać egaminami, choć przyznam, że gdy mam je już za sobą, mój czas magicznie się pomnożył. Swoją nieobecność mogę jednak wytłumaczyć tym, że dużo myślałam. Nie tylko o tym jak ugryźć (i nie wypluć) stojący przede mną problem (hmm, nie lubię tego określenia, "wyzwanie" byłoby lepsze) aplikacji na studia, ale o tym  jaką rolę mam pelnić ja (i cała rzesza moich rówieśników) w społeczeństwie za circa dziesięć lat (zakładając, że do tego czasu jakieś społeczeństwo da radę przetrwać, w co wątpię). 

Możecie zapytać, co w takim razie wymyśliłam? Zacznę od patetycznego stwierdzenia "Chciałabym pomagać ludziom, używając do tego nauk przyrodniczo - matematycznych," Bądźmy jednak szczerzy, drugą Matką Teresą nie jestem, więc muszę egoistycznie dodać "a także rozwijać zdolności analityczno - umysłowe i pogłębiać ogólnie pojętą wiedzę o świecie". Dotychczas uważałam, że medycyna pokryje wszystkie te stwierdzenia, przy czym doda jeszcze "napotykając wyzwania, motywujące mnie do dalszego działania". Ale wiecie co? Przez ostatni rok coraz bardziej wydaje mi się to bezsensowne. A dlaczego? Bo w moim idyllystycznym "chce pomagać ludziom" nie mieści się praca w NHS. By wymieniać biodra ludziom, którzy przez całe swoje siedemdziesięcioletnie życie za formę ruchu uznawali kursy między lodówką, a telewizorem, by walczyć z rakiem płuc u palacza czy miażdżycą u posiadaczy platynowej karty w McDonaldzie i cały czas uznawać to za ratunek dla ludzkości trzeba być albo wspomnianą wcześniej Błogosławioną albo traktować swój zawód jako zwykle źródło pieniędzy. Tylko czy lekarz ma prawo nie chcieć kogoś leczyć, tylko dlatego, że dana osoba sama się doprosiła swojej choroby? Patrząc na to z prawnego punktu widzenia, pacjent płaci, więc nie ma dyskusji co do zasadności jego kuracji. Poza tym kim niby jesteśmy by kwestionować czyny innych, przecież obiecaliśmy pomagać każdej istocie ludzkiej, bez względu na narodowość, przekonania czy schorzenia. I w tym momencie doszłam do wniosku, jak trudne musi być znalezienie motywacji by to robić. Czy to znaczy, że na medycynie, najbardziej obleganym ze wszystkich kursów (poza Technologią Drewna na Poznańskim, kto nie wierzy niech sprawdzi artykuł o drewnianych samochodach w gazeta.pl), jest najmniejsza ilość osób, które naprawdę czerpią satysfakcję z zawodu?

Pewnie wielu z Was pomyśli, że genralizuję, że to tylko ułamek chorych. No to spójrzmy na głowne przyczyny śmierci populacji deszczowców w 2012r. Pierwsze miejsce od chyba dobrej dekady przypada w udziele chorobom serca. Następną pozycję zajmuje rak płuc, goniony przez rozedmę i wylewy. Pierwszą piątkę zamyka Alzheimer wraz z demencją starczą. I proszę Was, nie zrozumcie mnie źle, ja w żadnym wypadku nie chcę odmówić tym ludziom prawa do opieki medycznej. Zwyczajnie zastanawiam się, czy to ja powinnam ją zapewniać.

Na temat "co zrobić, by uratować ten świat" mogłabym mówić długo, choć o wiele bardziej wolałabym dyskutować. Niestety w mojej szkole dyskusja na temat zasadności pójścia na medycynę zaczyna się od "najpierw musisz się tam dostać", by natychmiast skończyć się na "zawsze będziesz mieć dobrze płatną (i pewną) pracę". Jak trafisz na kogoś robiącego politykę, to zaraz wejdzie temat nieśmiertelnych benefitów (cały czas nie wiem jak to jest możliwe, że system nie zawalił się dobre dwadzieścia lat temu). A tak poza tym to najlepiej będzie jak przestaniesz "filozować" i wstawisz wodę na herbatę.

O proszę, tu macie zobrazowane gdzie powinno się upchnąć kwestie moralne podczas wyboru studiów^^


poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Nagroda dla desperatów, co to jeszcze mojego bloga sprawdzają...

Od razu powiem, że nie będę przepraszać, za tak długą przerwę, a to dlatego, że moim zdaniem przeprosiny powinny mieć w sobie obietnicę poprawy, a ja nie widzę dużych szans na ożywienie mojego bloga przez następny miesiąc, gdyż (hip, hip, hip) będę miała egzaminy. W sensie pół swojej matury.
A co na wyspach? Otóż wróciłam i powiem, że mój ostatni argument, któury upoważniał mnie do bycia malkontentem zniknął. Chodzi mi oczywiście o pogodę, która jest wprost cudowna. Słońce świeci (i to ponoć już od dawna), a jadąc do szkoły (co zawsze zajmuje dobre pół dnia i wymaga trzech różnych środków transportu) czułam się jak James Herriot, który podróżował autobusem wśród malowniczych pol Szkocji, ponad pół wieku temu, by dostać swoją pierwszą posadę wiejskiego weterynarza. Połacie pastwisk rozciągające się po horyzont, niebo, które może mogłoby być nazwane lazurowym, ale brakuje mu tego sztucznego, neonowego połysku, kwiaty w soczystych, słodkich kolorach, o zapachu upojającym i odświeżającym jednocześnie, malutkie, ceglane domki, a to wszystko podziwiane w akompaniamencie beków owiec i muczenia krów sprawia, że nie ma się wątpliwości - Anglia jednak jest piękna.
A poza tym mam ważniejszą sprawę - w weekend odbył się finał kwalifikacji BAS. Wszystkim szczęśliwcom gratuluję i zapewniam, że nie pożałują swojej decyzji. Zwłaszcza nasza trójka (tak, w tym roku dostał nam się jeszcze jeden talent).

Dobrze, lecę bo mechanika sama się nie zrobi. Jeśli tylko będę miała chwilę, to napiszę Wam co u nas ciekawego, choć obawiam się, że będą to głownie opisy przyrody=]

niedziela, 16 marca 2014

Koniec z krainą deszczowców (jak na razie)...

... gdyż od dwóch tygodni mamy wprost przepiękną pogodę. Możecie sobie pomyśleć, co ona tam wie o pięknej pogodzie, pewnie po tylu miesiącach deszczu cieszy się jak głupia gdy nie pada. może to i prawda, ale w tym wypadku naprawdę jest się z czego cieszyć. Słońce świeci non stop, niebo bez jednej chmurki i naprawdę chce się żyć. Nigdy wcześniej nie wierzyłam, że pogoda może tak zmienić twój humor. Nawet stwierdziłam, że jestem w stanie przeżyć pięć miesięcy deszczu jeśli reszta roku będzie tak piękna.

Dowód na to, że moja szkoła jest najpiękniejsza na świecie :3
Proszę - oto lazurowe niebo w Manchsterze.
Wieści z ostatniego tygodnia? We wtorek byłam na UCAS convention, czyli targach edukacyjnych. Dały mi całkiem dobry przegląd brytyjskich uniwersytetów. Największe różnice w organizacji wystaw? Po pierwsze stoiska są takie same - stolik i prospektusy, żadnego udziwniania, jak masz dobry produkt to go nie musisz owijać w piękne opakowanie (Oxford miał stoisko wciśnięte w kąt, nawet bez jednego plakatu). Secundo wszystko jest w malutkiej hali, przyjeżdżasz umuwiony na godzinę, wchodzisz, załatwiasz wszystko w czterdzieści minut i idziesz na lunch. Bez kolejek, biegania po kilku budynkach czy szuaknia wyjścia. Po trzecie za ulotki się nie płaci (jak to było w moim najkochańszym liceum), są kolorowe i mają formę książki. Tu może wyolbrzymiam, bo przecież tak źle u nas nie jest z materiałami reklamowymi, ale trzeba przyznać, że Anglicy wiedzą co robią.

W czwartek natomiast mieliśmy house dinner, czyli kolację dla wszystkich członków Woodarda. Może się wydawać, że to impreza, ale tak naprawdę jest to lekcja zachowania na wystawnych przyjęciach. To znaczy, dostajemy drinki przed wejściem, obowiązuje strój wieczorowy, a także plan siedzenia, żebyśmy mogli ćwiczyć sztukę konwersacji. Muszę przyznać, że wieczór był uroczy, szczególnie że jeden z kapitanów, wspominając mnie w swojej przemowie, nauczył się perfekcyjnie wymawiać moje nazwisko, co dla Anglika jest nie lada osiągnięciem.

Weekend miałam jeszcze lepszy, gdyż pojechałam do Hanny. Ma niesamowity dom, z dwoma psami, trzema kotami, wężem, świnką morską, szczurami, sześcioma końmi i trójką rodzeństwa. Najlepszym opisem jest tu Nora z "Harrego Pottera", gdyż tak jak tam, centralnym miejscem jest kuchnia, wychodząca na dziki ogród. Mama Hanny jak pani Weasley cudem próbuje zapanować nad swoimi dziećmi, które nieustannie chcą sobie wzajemnie zrobić krzywdę, a tata Hanny uwielbia zadawać gościom dziwne pytania. Nie sposób czuć się tam źle, gdyż są to ludzie niesamowicie serdeczni i gościnni. No i najważniejsze - mają konie! W sobotę jeździłyśmy, i choć na początku miałam pewne obawy (pół roku nie siedziałam w siodle) to gdy tylko zaczęłam kłusować, zobaczyłam, że ten Josh (mój rumak) aż chce żeby mu zaufać i dać pogalopować. Skończyło się na tym, że nawet poskakaliśmy razem. Chyba pierwszy raz w życiu jeździłam na prywatnym koniu i naprawdę widać różnicę między nim, a wierchowcem ze szkółki jeździeckiej. Można wyczuć, że jest on jeżdżony przez jedną osobę, która nad nim pracuje i stara się wyeliminować wszystkie wady. Nie potrzeba bata, by płynnie zmieniał tempo czy czysto najeżdżał na przeszkodę. Niesamowicie jest też jeździć bez instruktora, który kontroluje co robisz. Natomiat wieczorem miałam przyjemność zobaczyć jeden z najpiękniejszych zachodów słońca. A wiecie co robili moi gospodarze? Siedzieli na ławce i pili wino, podziwiając wyjątkowe kolory nieba. Enjoy!

Pamiętacie jak mówiłam, że to miejsce byłoby idealne gdyby były tu konie? Cóż, jak widać ideały się zdarzają^^
Pewnych rzeczy się nie zapomina!
...
A dzisiaj mieliśmy w szkole Legal Service dla szeryfa Shropshire. Zjechały do nas wszystkie notable z hrabstwa, każdy uginał się pod ciężarem medali, peleryn i peruk. Procesja do kaplicy trwała chyba z dziesięć minut i była niezwykle ciekawa, gdyż wszyscy byli w swoich szatach. Mieliśmy sędziów w pantoflach, płaszczach z aksamitu, w kapeluszach z piórkiem na pół metra, a nawet dwóch świętych Mikołajów w czerwonych szatach z białymi włosami. Cała szkoła była pełna kwiatów i tabliczek informujących gdzie znajduje się najbliższa toaleta/wyjście/wino. Cały czas nie moge się nadziwić, że ceremoniały można rozbudować do takiego stopnia (jaki normalny naród ma na to czas?). Cóż to tyle na ten tydzień, ale szykujcie się, bo już w środę artystyczne wydarzenie roku! Powiem tylko tyle, że ponoć takiego show jeszcze ta szkoła nie widziała^^






niedziela, 2 marca 2014

Wino, kobiety i śpiew^^

Zaczniemy od piątku, gdyż miałam wtedy przyjemność, po raz pierwszy w życiu, uczestniczyć w festiwalu muzycznym. Osoby znające mnie osobiście pewnie zbierają właśnie szczękę z podłogi, dlatego już śpieszę z zapewnieniem, że nawet moja szkoła nie jest na tyle magiczna, żeby zamienić mnie w wirtuoza, zwyczajnie jestem członkiem chóru. Na konkursie zaprezentowaliśmy dwa utwory, jeden który zaliczyć można do popkulturowej rymowanki, czyli "Lean on me", a drugi zupełnie niszowy - "Magnificat". Skomponowany przez naszego dyrektora muzycznego.
Udało nam się roznieść konkurencję. Dosłownie! Tylko, że mieliśmy... dwóch przeciwników! Jak się później okazało to i tak była zabójcza liczba, bo w większości klas konkurowały dwie, a czasem i jedna osoba. Jednak żeby każdy czuł się odpowiednio doceniony, puchar był przyznawany nawet dla tych pojedynczych. A co do tematyki, to ponad połowa utworów pochodziła z ulubionego musicalu mojej rodziny - "Les Miserables". Od początku wydawało mi się to podejrzane, bo przecież kto to widział, żeby Anglicy lubili coś związanego z Francją?! Szybko jednak połapałam się, gdzie jest pies pochowany. Otóż film ten pobił prawdopodobnie rekrod, jeśli chodzi o ilość żabojadów zamordowanych na ekranie. Co więcej, ginęli oni z anglojęzycznymi pieśniami na ustach, co w odczuciu deszczowców musi być niewyobrażalną hańbą. Cóż, jak by ktoś nakręcił musical "Die Schurken" w polskiej wersji językowej, to mogę się założyć, że ścieżka dźwiękowa zdobywałaby szczyty popularności.

No to załatwiliśmy śpiew, czas na wino. Jednym z tysiąca powodów, dla którego absolutnie i nieodwołalnie kocham Oswalda, są moi "housemasterzy". I tak wczoraj pani Underhill wymyśliła, że zorganizujemy sobie wieczór degustacji wina, sera i marchewek=] No dobrze, te marchewki to ja domyśliłam. W każdym razie spędziłam przeuroczy wieczór, zaczynając od zrobienia knedli z truskawkami i śliwkami w cynamonie (które zrobiły absolutną furorę wśród Chińczków, którym nie mieści się w głowie, że do kluski można włożyć coś poza mięsem), a kończąc na oglądaniu "Poradnika pozytynego myślenia" razem z Niemkami, Malezyjką, Angielkami, Tajlandką, Niegeryjką, Angolką i Litwinką. Mówi się, że jak w domu są trzy baby to trudno wytrzymać, a u nas jest piędziesiąt (i czasem piętnaście chce gotować w tym samym momencie, urzywając czterech garnków). Jednak poza tym, to jest to fantastyczne przeżycie, gdyż wszystkie jesteśmy tak różne, a z drugiej strony tyle prostych rzeczy nas łączy. Jak na przykład zamiłowanie do wina i sera. I marchewek.

A co do tego pozytywnego myślenia, to krótko Was jeszcze ponudzę moim bieganiem. Otóż wczoraj rano podczas treningu znalazłam... wiosnę! Mamy pierwsze przebiśniegi i krokusy. Co więcej świeciło Słońce! I to jak, błękitne niebo bez jednej chmurki, promienie odbijające się w kryształowej tafli jeziora, białe łabędzie i nawet budkę z lodami otwaorzyli. Miałam wrażenie, jak by ktoś rozpylił w powietrzy areozol ze skondensowanym szczęściem, które dosłownie wnika w każdą moja komórkę. Nie jestem w stanie Wam go przesłać, ale wrzucam Wam jedną z wczorajszych piosenek do biegania. 

wtorek, 25 lutego 2014

Czy Polacy potrafią cieszyć się z życia?

Moje doświadczenia z NHS były bardzo udane. Na drugi dzień bezbłednie potrafiłam zrobić herbatę, towarzyszyłam przy obchodzie i popisałam się swoimi umiejętnościami ścielenia łóżek, które nabyłam jeszcze w polskim szpitalu. Udało mi się zobaczyć maszynę do ćwiczenia kolan, trzy rodzaje podnośników, odwiedziłam też biuro pielęgniarki epidemiologicznej. O ironio, w pokoju rezydowały trzy panie, z czego każda miała na biurku kilka kubków, ogryzków i misek po zupie. Najciemniej pod latarnią, najbrudniej u higienistek. Oczywiście Hannah nie byłaby sobą gdyby całkiem spontanicznie nie wkręciła nas na wycieczkę po laboratoriach. Zdziwiony naukowiec, który próbował pracować nad swoim doktoratem przez godzinę pokazywał nam chondrocyty i osteoblasty, tłumaczył jak badają komórki macierzyste i jak hodują nowe tkanki.

Wrażenia? NHS to gigant. Wielki brat i czwarta władza w państwie. Przeraża mnie nieco jego rozległość i złożoność. Cóż, więcej nie będę pisać bo jeszcze trafię do jakieś czarnej teczki, którą odgrzebią za dziesięć lat (bo właśnie za taki szmat czasu może będę mogła przyjąć pierwszego panjenta. Może).

A w sobotę, żeby się zrelaksować pojechaliśmy do Gladstone Library. Cóż, nie ma co tu dużo pisać, spójrzcie na zdjęcia. Cały dzień spędziłyśmy robiąc święty prep i choć księgozbiór jest w całości poświęcony teologii i filozofii udało mi się spędzić całkiem przyjemne popołudnie z mechaniką <3



Po powrocie do szkoły pognałam na pierwsze zajęcia, czyli ukochane general studies. Mieliśmy idealny temat dla mnie - imigrację do Wielkiej Brytani. Jestem jedynym obcokrajowcem w grupie, w dodatku Polką, a jak wiadomo Anglia przeżywa obecnie zalew polskich hydraulików. Tak więc rozmowa była prowadzona w dość ironicznie, a zamiast pytania "Po co nam obcokrajowcy", usłyszałam "To w sumie po co nam Nina? Niby robi dobrą szarlotkę, ale co poza tym?", "Eeeee, podnosi średnią ocen...". Nie o tym jednak chciałam pisać. Zapytano mnie oczywiście o język - czy trudno jest żyć "po angielsku" i czy często odczuwam potrzebę mówienia po polsku. A także, czy są jakieś słowa, na które nie ma odpowiednika. "Są, na przykład enjoy" powiedziałam, co pierwsze mi przyszło do głowy (dla nie sprachających po angielsku: enjoy to coś w rodzaju polskiego lubię, ale nie dosłownie. Oznacza to cieszenie się z życia i prostych rzeczy, celebrowanie chwili, nadawanie jej znaczenia. Można używać odnośnie jedzenia, spędzania wolnego czasu, ale też pracy. Generalnie w tym kraju chodzi o to, żeby cały czas "enjoy - ować" to co się robi - przp. tłum.). Nauczyciel zrobił zdziwioną minę, "Really? You mean that in Poland you don't enjoy?"  czyli innymi słowy "Naprawdę? To znaczy, że w Polsce nie "enjoy - ujecie"?". I tu trafił w sedno. Dlaczego ciągle się nam wydaje, że w Angli jest lepszy poziom życia? Poniewać my nie potrafimy się z niego cieszyć, z deszczowcy robią to tak dobrze, że aż mają na to osobny czasownik!

Zadanie na dzisiaj? Cieszmy się z chwili! Ja mogę zacząć - właśnie siedzę sobie ze skończonym prepem, piję herbatę z jagodami goi, słucham dobrej muzyki i cieszę się z chwili=] Polecam!


wtorek, 18 lutego 2014

Pytanie pod rozwagę - co lepiej zrobić w Anglii, zachorować czy pojechać na urlop?

W mojej szkole ostatnio nie działo się wiele, może poza tym, że mieliśmy House Singing Competition, w którym zresztą brałam bardzo czynny udział jako muzyczny geniusz. Oczywiście jak na Woodard przystało musiało nas ponieść na scenie, co poskutkowało taką ilością punktów karnych, że nie zdobyliśmy nawet drugiego miejsca. Ale przyznam, zabawa była przednia i chyba zwycięstwo nie byłoby siebie warte.

Tymczasem zaczęłam praktyki w szpitalu i jest to o wiele ciekawszy temat niż Olly skaczący po scenie w peruce. Nasz wolontariat trwa pięć dni, ale nie myślcie sobie, że człowiek wchodzi ot tak na oddział. Wchodzi się przez główne wejście, gdzie pierwszy raz zastanowiłam się, czy to aby dobry adres, bo po prawej miałam kawiarnię, po lewej kanapy i wifi, dalej kiosk, pocztę, pamiątki, w głębi recepcję jak w Fali, a witała mnie urocza pani - hologram. Wczoraj mieliśmy wprowadzenie. Jako że jest nas siódemka, najpierw graliśmy w szarady na przełamanie lodów, bo przecież zespół musi być zgrany, Nawet jeśli każdy z nas jest na innym oddziale i generalnie się nie widzimy. Potem dostaliśmy identyfikatory, biuletyny, ulotki, ciastka, kawę, herbatę, owoce, a także podpisaliśmy tonę papierów o poufności, zdyscyplinowaniu, zaufaniu i innych skomplikowanych angielskich słowach których znaczenia nie znam. Mieliśmy też wycieczkę po szpitalu, który jest ogromny i ma historię sięgającą XIX w. Jako ciekawostkę dodam, że jest to jeden z najlepszych ośrodków ortopedycznych na wyspach i leczą się w nim wszystkie sportowe gwiazdy. W warsztacie z protazami pokazano nam cały proces wyrobu sztucznych kończyn, zobaczyłam też pierwszy raz szpitalny salon fryzjerski oraz ścianę akwarium w poczekalni. Po darmowym lunchu (oczywiście wybór jak u nas w szkole albo i większy), higienistka zrobiła nam wykład o "zarazkach i robakach" z efektowną prezentacją brudu na naszych rękach pod lampą UV (wierzcie mi, lepiej idzźcie umyć ręcę zamin przejdziecie do następnego akapitu). Był też pan o groźnie brzmiącej funkcji "risk officer", który wyjaśnił nam że nie można chodzić po mokrym i dotykać igieł. I pan produkujący ortezy, który przyniósł chodziki dla sparaliżowanych - nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje! Zostało to wymyślone dla dzieci w latach 80'. Malca wkłada się do czegoś w rodzaju stojaka na dwóch stópkach i zapina w kilku miejscach. Za pomocą kiwnięć na boki dzieciaki mogą "chodzić" jak pełnosprawni równiśnicy. Dzień zakończyliśmy kursem pierwszej pomocy i zapewnieniem, że jeśli tylko poczujemy się zmęczeni, smutni, chorzy czy opuszczeni natychmiast otrzymamy pomoc.

Jak zdążyłam wywnioskować po pierwszym dni, angielskie szpitale ni jak się mają do polskich standardów. Ale to, co przeżyłam dzisiaj, dało mi do myślenia czy aby na pewno nie wylądowałam w jakieś alternatywnej galaktyce. Robię praktyki na oddziale wymian bioder i kolan. Tak, dobrze rzeczytaliście. Jak widać te częśći ciała są wyjątkowo kiepskie u Anglików, bo trafiają tam nawet ludzie w wieku dwudziestu pary lat. A takie kolano służy tylko 15 kolejnych, a zabieg można powtórzyć raz. Co zresztą większość pacjentów robi, jako że każdy ma kilka szram na biodrach i kolanach. Obu. Obu czterech.
Ale nie ma co się dziwić, że ludzie wracają jak dobrze rzucony australijski bumerang. Każdy ma łóżko z parawanem w ogromnej, wypełnionej słońcem sali, a także swój własny fotel i podnóżek. Rano widziałam jak zmieniano im opatrunki - uśmiechnięta pielęgniarka świergała o tym jaka to dzielna mała (osiemdziesięcio-letnia) pacjentka tu siedzi. Moglibyście pomyśleć, że w dziedzinie opatrunków nie można już wiele wymyślić. Cóż, świata nie znacie. Otóż tutaj wiele osób ma założone elektryczne wkładki, które wysysają płyn zbierający się przy szwach. Ot technologia.
Co potem? No jak to, kawa i herbata. Co dwie godziny jedziemy z wielkim wózkiem i każdy pacjent otrzymuje ciepły napój, taki jaki lubi, czyli kawę (biała, czarna, cukier, miód, słodzik), herbatę (biała, czarna, cukier, miód, słodzik), gorącą czekoladę, ciepłe mleko lub boviar (czy jakoś tak, w każdym razie płynny wyciąg z wołowiny, ponoć jak Mermeite). A jak już masz herbatę, to przyjeżdżaja starsza pani z wóźkiem z gazetami i możesz sobie kupić Daily Mail albo inny The Sun.
Lunch był jeszcze ciekawszy. Pamiętacie może swój pobyt w szpitalu, kiedy wręczono Wam talerz ze schabowym i łyżkę, a jedynym wyborem jaki mieliście to jeść albo nie? W Anglii ma się to trochę inaczej. Dzień wcześniej każdy dotaje menu (jutro zrobię Wam zdjęcie, bo mi nie uwierzycie inaczej, co można dostać). Potem na oddział przyjeżdża wózek, który trzyma temp. ponad 80 stopni dla rzeczy ciepłych i poniżej 8 dla zimnych. Jako że każdy ma inną kompozycję i rozmiar porcji, jedna siostra to ładuje na tace, a reszta przynosi do łóżka. Jak już wszystko uprzątniemy to znowu kawa, herbata albo wyciąg z krowy. I przyjeżdżają panie z wózkiem ze słodyczami, prawie jak w Express Hogwart. Jeśli akurat nie masz ochoty na earl greya, to jedna z pielęgniarek z ochotą założy ci wałki na włosy, pomasuje stopy czy pomoże usiąść na fotelu (choć czasem jest to cała operacja, wymagająca czterech osób i specjalnego podnośnika do jednej starszej pani!).

Nie dziwicie się chyba, że warto być chorym w Anglii - i tak za wszystko płaci NHS. Jednak ja byłam przerażona, gdyż po raz pierwszy znalazłam się na oddziale, gdzie właściwie każdy zapracował na swój los. To w jakim stanie są pacjenci jest straszne.  I to nie przez zabieg, bo po wymianie kolana jest się w stanie chodzić o kulach tego samego dnia. Mam więc kolejny apel do Was - dbajcie o swoje zdrowie. Bo jeśli będzie to dalej szło w tym kierunku, to obawiam się, że nawet jak skończę Oksford to nie będę mogła Wam pomóc.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Dla wszystkich kompletujących teczkę

Korzystając z tego, że serwer proxy działa pierwszy raz od trzech dni, szybko odpisuję na pytania.
W związku z tym, że za niecałe trzy tygodnie upływa termin wysyłania zgłoszeń na kwalifikację, sporo osób pyta mnie o dossier. Tak więc oto kilka wskazówek.

- Wyciśnijcie ze swojego życiorysu wszystko co się da. Nie bójcie się napisać, że hodujecie ziemniaki, umiecie mówić w języku Navi czy fascynuje Was gra na organach. Naprawdę warto załączyć wszystkie konkursy, w których zdobyło się choćby wyróżnienie, wspomnieć o funkcjach jakie pełniło się w samorządzie, wolontariacie czy radiowęźle. A może udało Wam się nakręcić film albo braliście udział w redagowaniu gazetki szkolnej? Tylko uwaga, nie przesadzajmy - nie warto zapełniać teczki na siłę dyplomami z przedszkola i podstawówki.

- Jak powinna wyglądać aplikacja? Po pierwsze warto zadbać, żeby wszystko było napisane na komputerze - podczas rozmowy dyrektorzy mają przed sobą Wasze formularze i chyba nie może Was spotkać nic gorszego niż komisja mająca problem z odczytaniem Waszych chwalebnych zasług. Wszystko co najważniejsze, powinno znaleźć się w CV i formularzu, tak by szybko można było Was zidentyfikować - nikt nie będzie miał ochoty na sprawdzanie tysiąca zaświadczeń żeby przypomnieć sobie kim jesteście. CV warto podzielić na sekcje, np. konkursy, pełnione funkcje, umiejętności dodatkowe, szkoły, wolontariat. Oczywiście nie muszę wspominać, że piszemy prawdę, bo ponaciągane fakty łatwo wychodzą na jaw gdy jesteśmy w stresie. Warto też poświęcić chwilę na napisanie porządnego uzasadnienia na końcu formularza. Spróbujcie przekonać komisję, że to nie Wy skorzystacie na wyjeździe do tej szkoły, a raczej Anglia wzbogaci się dzięki Wam. Innymi słowy, pokażcie że macie pasje i potrzebujecie tylko dobrego startu żeby załatac dziurę ozonową albo wynaleźć samopiorącą się bieliznę. I jeszcze jedno - zadbajcie, żeby dokumenty wyglądały schludnie, były czytelne i proste. Polecam segregatory z koszulkami (tylko bez tego metalowego stelaża). Co do kolejności dokumentów, to osobiście układałam je chyba z tydzień, co gorsza debatując z rodzicami nad każdą kartką bo wszyscy mieli inną wersję (doszło do tego, że każdy miał kopię, na której pracował). Nie mówię, że macie próbować - była to prawdopodobnie zupełna strata czasu wywołana mega stresem.

- Wybór szkoły. Nie przejmujcie się tym na razie, ponieważ i tak nie możecie wiele dowiedzieć się o tych miejscach patrząc tylko na stronę. Kandydaci i tak są przydzielani przez komisję (ja w ogóle nie zaznaczyłam Ellesmere, a okazuje się, że chyba najlepiej do mnie pasowała). Warto zaufac tym ludziom, bo oni znają szkoły i wiedzą kogo gdzie wysłać. Jeśli jednak marzy Wam się jakaś konkretna "uczelnia" to śmiało możecie próbować o nią zawalczyć, tylko bądźcie gotowi na to, że zostaniecie zapytani o motywy swojego wyboru (i znowu anegdota o mojej aplikacji - zapytana dlaczego wybrałam te konkretne szkoły, byłam nieco zbita z tropu bo nawet nie pamiętałam nazw. Więc powiedziałam pierwszą rzecz, na jaką patrzyłam na stronie - "bo chciałam taką gdzie były konie").

- Jak wygląda idealny kandydat? Cóż, to sakramentalne pytanie pada każdego roku, a odpowiedzi chyba nie da się udzielić. Dlaczego? Gdyż każdy z nas jest kompletnie inny. W samym Ellesmere jest nas czwórka i chyba nigdy nie widziałam bardziej odmiennej grupy osób. Ale coś niecoś można uwspólnić. Po pierwsze, trzeba osiągać pewne wyniki w szkole, ale tutaj nie ma niespodzianki, bo przecież w regulaminie jest wyszczególniona średnia. I trzeba przyznać, że chyba każdy ma całkiem dobre oceny. Po drugie trzeba się udzielać społecznie, w jakiejkolwiek formie, nawet jeśli są to zajęcia teatralne albo zbieranie śmieci w okolicy. Po trzecie język angielski musi być na poziomie komunikatywnym - nikt nie wymaga od Was tysiąca certyfikatów, ale nie można się bać mówić. No i po czwarte trzeba się wyróżniać, trzeba coś kochać, mieć pasję i ambicję. Zupełnie dowolną, ale musicie pokazać, że macie siłę walczyć o swoje marzenia, że chcecie zmienić świat, albo chociaż najlbliższe otoczenie. Dodam jeszcze, że warto nawet uciec się do jakieś prostej sztuczki, żeby zostać zapamiętanym. Jakiej? Nie mogę zdradzić, musicie sami wymyślić jak chcecie być zapamiętani.

- A co do jedzenia w EC, to jest super. Na lunch i kolację mamy zawsze trzy - cztery główne dania do wyboru (bardzo różne, od wegetariańskich kotletów, poprzez kurczaka, zapiekanki, na pieczeni kończąć), do tego kilka rodzajów warzyw i pyrów, zupę, pieczywo, stację makaronową, a także w pełni wyposażony bar sałatkowy. Plus deser, jogurt i tony owoców. Wiadomo, że to jedzenie szkolne i na sushi nie ma co liczyć, ale myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie.

środa, 29 stycznia 2014

Otóż dziś, to się będę chwalić!

To co działo się w ostatnim tygodniu jest prawie nie do opisania. Nie dlatego, żeby działo się coś wybitnego, ale zwyczajnie był taki nawał wydarzeń, że nie mogę zapamiętać. Posłużę się więc moim optymistycznym kalendarzem i postaram się opowiedzieć wszystko jak najdokładniej.

1. Założyłam klub fotograficzny! W sumie to tyle na razie, bo nie ma zbyt dużego zainteresowania, ale od czegoś trzeba zacząć. W każdym razie okazało się, że mamy w szkole ciemnię, tylko przerobiono ją na magazyn (serce się kraja). I obecnie jesteśmy na etapie jej odkopywania, jak się uda to załatwimy potrzebną chemię i będziemy wywoływać zdjęcia, duchy i co tam kto będzie chciał.

2. Zrobiliśmy Pancake Sunday w zeszłym tygodniu. Udało nam się podprowadzić z kuchni sos toffi, olej, mleko i jogurt (jajka i mąkę dostałyśmy całkowicie legalnie) i nasmażyłyśmy stos naleśników. Co ciekawe, mogłby się wydawać, że płaski placek ciasta to żadna filozofia, ale tu nie macie racji, gdyż każda z nas miała inny sposób robienia.

3. W zeszły czwartek była olimpiada z biologii. Powiem Wam, że tak zakręconych pytań to jeszcze nie widziałam. Był to test wielokrotnego wyboru, który rozwiązuje się przez internet. Jest wyznaczony tydzień, gdy można to robić, więc szkoła może sobie wybrać termin. Znaczy to tyle, że pytania można łatwo zdobyć przed przystąpieniem do konkursu...

4. W weekendy naszą kuchnią rządzi moja Chinka - Yummi. Gotują z Tylerem naprawdę niesamowite rzeczy, a tym razem było całkiem po wegetariańsku, więc miałam przyjemność spróbować ich wynalazków. Po pierwsze zakochałam się w chińskim pesto (z braku lepszego odpowiednika), które robi się z wodorostów. Dowiedziałam się też, że z ryżem jak z chlebem - w Anglii nie ma prawdziwego. A co do owsianki, to Chińczycy również jedzą ją na śniadanie, tylko że robią ją z... ryżu i owoców morza!

5. A w tym tygodniu to niezły kocioł, bo po pierwsze mamy assesment week - czyli z każdego przedmiotu robią nam testy (a nie jak u nas, że możemy mieć sprawdzian w dowolnym terminie), więc człowiek przestawia się w tryb "praca do upadłego". Jak na razie nie upadłam ani ja, ani moje oceny, więc jest git.

6. Natomiast dzisiaj, żebyśmy zbytnio się nie nudzili zorganizowano nam cross country running. Cóż, czegoś takiego to ja jeszcze nie przeżyłam. Po pierwsze już od dobrego tygodnia każdy kminił jak się wymigać od startu. Bardzo szybko okazało się, że nasza szkoła pełna jest anemików, astmatyków, cukrzyków, ludzi chorych na stawy, na kolana, kulejących, z dusznościami, halucynacjami etc. Szczęśliwcy, którzy dostali czerwone kartki musieli stawić się na mecie i pomagać z organizacją, natomiast reszta miała niebywałą przyjemność potruchtania, lub też raczej popływania w błocie. Zacznijmy od tego, że nikt nie wiedział jak idzie trasa - nawet nauczyciele. O dystansie to nawet nie wspomnę. Co gorsza, gdy już zlokalizowaliśmy start, okazało się, że pierwsi biegną juniorzy. Jeśli ktoś kiedyś był  na Woodstoku, to wie co się dzieje, jak grupa młodych ludzi zostaje zostawiona sam na sam z błotem. Męska część sixth formu zaczęła się efektownie tarzać po ziemi, a że mają wszyscy dobre serca, to żal im się zrobiło tych, co to stali czyści i tracili całą zabawę. Tak więc błoto znalazło się w powietrzu, resztki szeregu szlak trafił. Nauczyciel zaczął gwizdać, żeby nas uspokoić co poskutkowało kilkoma falstartami. Gdy w tym wszystkim padł wystrzał, mało kto zareagował. W końcu tłumnie ruszyliśmy. A przynajmniej spróbowaliśmy, bo ilość błota skutecznie niwelowała tarcie, uniemożliwiając nam jakikolwiek ruch do przodu. Biegam tą trasą często i dam sobię głowę obciąć, że tą całą glinę przywieziono tam specjalnie, bo normalnie czegoś takiego nie ma. No ale nazwa "cross country" obowiązuje, więc trzeba trochę podrasować warunki. Gdy już triumfalnie przeciełam linię mety, łeb w łeb z naszym headboyem, okazało się, że jak zwykle nie wiadomo w jakim domu jestem. Szybko jednak problem rozwiązano, gdy powiedziałam, że ja biegłam dla Woodarda, więc nie ma opcji, żeby moje zwycięstwo przypisali Wakemenowi. Jakoś to przełknięto, choć Talbot wyszedł z propozycją, żeby skorzystać ze starego prawa "gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta", przepisują mnie do ich domu.

7. A na końcu najciekawsze. Otóż zrobiłam, w naszej spratańskiej kuchni... twaróg! Wszyscy znacie mój ból dotyczący braku tego cudu mleczarstwa w Anglii. Cóż, skoro nie można go dostać w Tesco, nie ma tu sklepu polskiego, nie mogę go zamówić ani dostać z Polski, to obejdzie się. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Oto mój przepis na jedyny, niepowtarzalny twaróg z dzikiego Shropshire! Zakupiłam mleko w tesco, dotargałam do szkoły poprzez błoto, kałuże i deszcz. Skitrałam miskę z kuchni, wlałam mleko i odstawiłam u siebie w pokoju. Jeden dzień nic, drugi nic, tak więc myślałam już, że mają złe mleko albo że nie umiem fermentować. Jak przyszła do mnie Lynn posprzątać, to musiałam się gęsto tłumczyć, że nie trzeba u mnie odkurzać, bo do końca nie wiem, czy bakterie fermentacji mlekowej spełniają przepisy BHP mojej szkołe. Na trzeci dzień mleko lekko gęstnieje na brzegach, no a czwartego, ni z gruszki, ni z pietruszki zrobiło się żółte, a w środku pływała taka galaretowata biała masa, więc uznałam, że jest gotowe. Postawiłam to w kąpieli wodnej, tak że miska stała na garnku z gorącą wodą, no i się zaczęło. Bo moje koleżanki nie mogły uwierzyć, że ten obrzydliwy glut o zapachu zreinkarnowanej ryby to zaczątek sera. Odpowiedziałam na pytania Angielek, zapewniłam je, że to nie jest trujące i że tak, w Polsce się to je. Nie powiem, żeby to przysporzyło sympatii naszemu krajowi. Tymczasem coś co kiedyś było mlekiem zaczęło krzepnąć. Przerwałam procedurę, zestawiłam z płyty i poszłam na zbiórkę bo był alarm przeciwpożarowy, a odkąd Charlotte skręciła kolano zostałam mianowana fire officer (dzięki temu całkiem polubiłam alaramy, choć wczoraj mieliśmy jeden o północy). Wróciłam i zaczełam z powrotem grzać, delikatnie mieszając od dołu łyżką cedzakową, po jakiś 45 min zostawiłam żeby ostygło. Potem wzięłam moją prywatną szmatkę (bo gazy nie było, a do domowych to nie mam zaufania) odsączyłam to żółte tałatajstwo, które było serwatką i tak oto stał się twaróg! Może jeszcze idealny nie jest, no ale powiedzcie sami, czyż nie jest to osiągnięcie na miarę wyprodukowania pierwszego cheddara? 

środa, 15 stycznia 2014

Zasada zysków i... zysków!

Mam nadzieję, że z mojej pisaniny wyłania Wam się obraz (może trochę chaotyczny) mojej szkoły tak, jak ja ją widzę. To znaczy miejsca fantastycznego, w którym zawsze coś się dzieje, ale z drugiej strony można też odpocząć i normalnie żyć. Postanowiłam jednak, w odpowiedzi na jeden z komentarzy, napisać zwięzłego posta, dlaczego warto dać się ponieść życiu i zamieszkać w takim miejscu.

Dlaczego angielska szkoła z internatem?


  • Język, język i jeszcze raz język! Żadne lekcje nie są w stanie zastąpić codziennego obcowania z angielskim, który wchodzi do głowy dosłownie wszystkimi otworami. Masz obawy, że nie dasz sobie rady? Zupełnie niepotrzebnie! W tych szkołach jest masa międzynarodowych uczniów i wszyscy wiedzą, że na początku jest trudniej (nauczyciele też i bardzo pomagają), a po dwóch miesiącach nie ma się już problemu z komunikacją.

  • Nauczyciele i prowadzone przez nich lekcje. Nasze zajęcia, jak każde inne, mają pewne wady, ale z pewnością nie są nudne. Zawsze coś się dzieje, każda osoba jest zaangażowana (zwłaszcza, że mamy małe grupy). Wykładowcy to prawdziwi pasjonaci (nie żebym coś zarzucała polskiej kadrze =), a uczniowie robią to co lubią (przez co nie ma narzekania np. na polski). Czy trudno jest się uczyć w obcym języku? Może się to wydawać dziwne, ale prawie nie ma różnicy, zwyczajnie przyjmuje się wszystko po angielsku.

  • Otwiera ci się mózg. I nie chodzi mi tu o żadną trepanację na biologii, ale o inne postrzeganie świata. Ludzie tutaj robią to, co im sprawia przyjemność i choć są w tym lepsi lub gorsi, nie przejmują się. Łatwo uwierzyć w siebie i w to, że ma się możliwość zmiany świata. Poza tym zaczyna się inaczej pojmować swoje plany, podróż na drugi koniec globu nie jest już jakąś abstrakcją, tylko realnie rozważaną możliwością. Zwłaszcza, że nie da się wymyślić zbyt zwariowanego planu - zawsze będzie ktoś, kto uważa to za dobry pomysł.

  • Samodzielność. Co tu dużo mówić, uczy się człowiek samodzielności. Co prawda nie musimy myśleć o płaceniu rachunków czy gotowaniu, ale trzeba umieć się sobą zająć. Większość osób lata samemu, musimy załatwiać sprawy w bankach, pocztach, zająć się rekrutacją. I choć wiele osób nam pomaga, to tak naprawdę w wielu sprawach decydujemy sami za siebie.

  • Możliwości rozwoju. Nasze szkoły oferują ogromny zakres zajęć i kursów. Można robić właściwie wszystko, a co ważniejsze, jeszcze większej ilości rzeczy można spróbować. I nikt nie będzie miał ci za złe, jak zrezygnujesz. Wręcz przeciwnie, ucieszą się, że odważyłeś się zobaczyć jak to jest ćwiczyć ploxing, latać, malować na ścianach czy żeglować. Nie zastanawiaj się, tylko give it a go!

A dlczego Ellesmere?

Muszę zadbać o dobry PR mojej szkoły i napisać, że choć większość szkół międzynarodowych zapewnia wspomniane wyżej atrakcje, to moja i tak się wyróżnia, gdyż:

- jest duża, czyli ciągle coś się dzieje, można poznać mnóstwo ludzi i spróbować masy rzeczy. No i przez swoją wielkość ma też sporą ofertę i wiele udogodnień takich jak basen, pole golfowe, studio nagrań, teatr, strzelnica.

- daje sporo swobody, w porówaniu do innych szkół (a przynajmniej takie mamy wrażenie porównując z innymi stypendystami). Jesteśmy postrzegani jako prawie dorośli i możemy o wielu sparawach decydować samemu.

- stawia na międzynarodowość, (mamy 28 nacji) przez co nikt nie czuje się dyskryminowany czy gorszy ze względu na swój akcent.

- no i jest piękna! Naprawdę łatwiej uczyć się w ładnym otoczeniu zieleni i cegieł niż w szarych budynkach. A gdy zaświeci słońce, to mało który zamek może się z nią równać.


Wiem, że nie każdy będzie się dobrze czuć w takiej szkole. W końcu to szkoła i osoby z założenia jej nie lubiące, nie będą aż tak zachwycone. Wiele osób tęskni też za domem i rodziną. Ale wiecie co? Jeśli jest w Was choć odrobina spontaniczności, nie wahajcie się. To decyzja, której naprawdę trudno żałować!

piątek, 10 stycznia 2014

„Życie jest tylko przechodnim półcieniem..."

"... Nędznym aktorem, który swą rolę przez parę godzin przez parę godzin wygrawszy na scenie, w nicość przepada. Powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą.” - W. Shakespeare

Jak się pewnie już domyśliliście, dzisiaj będzie trochę o teatrze i o tym, co Anglicy potrafią z niego wyczarować. Zgadza się, oni na scenie uprawiają magię i to w jednej z jej najpiękniejszych form. Skąd to przekonanie? Otóż wczoraj miałam niezwykłą przyjemność pojechać na przedstawienie "War horse", wystawiane w Manchesterze. Pewnie niektórym z Was zaświtało w głowie pytanie, które mnie nie dawało spokoju - jakim cudem oni zamierzają pokazać w teatrze historię konia? Przecież będą musieli użyć kukły, a to nie może wyjść za dobrze. Na szczęście ufam pod tym względem pani Bell, która zapewniła nas, że nie będziemy żałować.

Muszę najpierws wytłumaczyć, jak wygląda większość angielskich teatrów, gdyż nam to miejsce kojarzy się głównie z eleganckimi wnętrzami (ewentualnie w stylu industrialnym), gdzie chodzą tylko wykształcone osoby by doznać katharsis. Tutaj zaś teatr wygląda jak kino - jest ogronmy, ma kolorowe ściany, podłogę w gwiazdki i multum stoisk z jedzeniem i pamiątkami. Na spektakle ludzie przychodzą tłumnie, siadają na wielkich fotelach z colą i popcornem w ręce i generalnie mają dobrą zabawę. Nikt się nie szczypie z ubieraniem na galowo, albo tym bardziej posprzątaniem po sobie przy wyjściu. A i publiczność jest spora, bo nasza wczorajsza sala ze spokojem mieściła 1500 osób.

To co wczoraj widziałam, to był przede wszystkim dobry show. Idealnie zgrana muzyka, efektowne światła, wizualizacja w tle, piękne stroje, dekoracje i oczywiście profesjonalni aktorzy. Jednak najbardziej niesamowite były konie. Nie można sobie tego wyobrazić po opisie, dlatego muszę Wam wstawić zdjęcie.


Taka machina była obsługiwana przez trzy osoby. Dwie z nich były w środku i ruszały nogami, a jedna odpowiedzialna była za sterowanie głową. Przyznam szczerze, że ci ludzie byli absolutnie niesamowici. Z końmi mam do czynienia od dawna i od razu wyłapuję wszystkie różnice między żywym zwierzęciem, a jego kopią. Tymczasem tutaj miałam wrażenie, jak by na scenie były prawdziwe rumaki. Ruchy uszami, głową, oddychanie, galop, wszystko było idealne. Miało się uczucie, jak by te istoty żyły. Warto było pojechać, by doświadczyć choćby tego.

Co do reszty sztuki to była ona prawie na poziomie koni. Mówię prawie, bo zrobiona była fantastycznie, był czołg, działa armatnie, strzelanie, idealna synchronizacja, kukiełki innych zwierząt, śpiew, emocje, efekty specjalne. Jedyne czego mi brakowało, to przesłania. Spędziłam piękny wieczór, jednak wydaje mi się, że tu teatr to przede wszystkim rozrywka, która oszałamia ludzi, dopiero w drugiej kolejności sztuka. Ale może w tym właśnie ma kryć się jego piękno.



wtorek, 7 stycznia 2014

AAAAAAAAAAA [dzika radość]

Plan był taki - wsiadam o 10.30 na kochanej Ławicy w samolot marki Ryan-air, elegancko pociągiem do starego, dobrego Shrewsbury, no a potem to już z górki, autobusik i za jasnego jestem w domciu, może nawet na chór zdążę. No cóż, więc był, ale tylko w zamyśle. I nawet jak szłam po kolana w błocie, w ciemności, że nie widziałam własnych rąk, z księgą Mormonów pod pachą, to cały czas nie miałam pojęcia co mogło pójść nie tak. Ale zacznijmy od początku.

Po pierwsze, być może się Wam wydaje, że to pekape jest wiecznie w dołku czasowym. Cóż, liniom lotniczym, choć szybują wysoko też się to zdarza. Mieliśmy półgodzinną obsuwkę, co oznaczało, że załapię się na pociąg dopiero godzinę później. Oczywiście na żadnej tablicy ani śladu mojego transportu, więc łyżwa do informacji. Tam miły Pan Hindus I wydrukował mi rozpiskę i sprzedał bilet. W przedziale miły Pan Hindus II upewnił mnie, że wszystko idzie dobrze. No i szło, dopóki w Crewe nie spóźniły się trzy pociągi, przez co był kocioł jak na Pokątnej. I gdy tak stałam jak sierota pod tablicą odjazdów, podchodzi do mnie dziewczyna, na kilometr widać, że Amerykanka, z plakietką "siostra jakaśtam". Hmmm, będzie ciekawie. Zanim się spostrzegłam, stałam ze świętą Księgą Mormonów w ręce, a dwie misjonariuszki z entuzjazmem pokazywały mi swoje ulubione fragmenty, w tym ten, gdy Jezus po zmartwychwstaniu pojechał odwiedzić Amerykę Północną.

No jakoś się dotarło do Shrewsbury, prawie jak w domu się czułam. Lecę na autobus, ale oczywiście jak na moim zegarku jest trzecia, to na ich już pięć po. Trudno, następny o 3.30. Czekam. 3.25. Pewnie podstawią później. 3.30. Może ma opóźnienie. 3.40. Hmmmm... Drałuję do informacji, a tam pani mówi, że o 3.30 nie ma żadnego autobusu. Ale przecież jest na rozpisce! No tak, ale to do dupy przewoźnik i drukuje złe rozkłady. Dopiero o 4.30 udało mi się dostać do autobusu. W Ellesmere byłam o 5.30. Dzwonię do Oswalda, żeby mi powiedzieli czy jakaś taksówka dostępna. Dzwonię raz, drugi... trzeci, a głucho jak bym w pień pukała. Stwierdziłam, że niech mnie pocałują w nos, zarzuciłam walizę i na szagę do szkoły. Przynajmniej zaliczyłam już błotny chrzest. Gdy tak szłam, przyszła mi do głowy myśl, że nigdy nie biegam na tramwaj żeby ćwiczyć cierpliwość, ale teraz to już chyba mistrzostwo osiągnęłam. Zwłaszcza, że jak dowlokłam się do domu, wtargałam wszystko na piętro, stanęłam przed swoimi drzwiami, to mogłam sobie najwyżej klamkę pocałować, bo na ferie wszystkie pokoje zostały zakluczone. 

  

poniedziałek, 6 stycznia 2014

0

Kochani wracam!
Jeszcze tylko czeka mnie podróż każdą możliwą formą transportu. A tymczasem na pożegnanie możecie popodziwiać moją Wildę^^