środa, 29 stycznia 2014

Otóż dziś, to się będę chwalić!

To co działo się w ostatnim tygodniu jest prawie nie do opisania. Nie dlatego, żeby działo się coś wybitnego, ale zwyczajnie był taki nawał wydarzeń, że nie mogę zapamiętać. Posłużę się więc moim optymistycznym kalendarzem i postaram się opowiedzieć wszystko jak najdokładniej.

1. Założyłam klub fotograficzny! W sumie to tyle na razie, bo nie ma zbyt dużego zainteresowania, ale od czegoś trzeba zacząć. W każdym razie okazało się, że mamy w szkole ciemnię, tylko przerobiono ją na magazyn (serce się kraja). I obecnie jesteśmy na etapie jej odkopywania, jak się uda to załatwimy potrzebną chemię i będziemy wywoływać zdjęcia, duchy i co tam kto będzie chciał.

2. Zrobiliśmy Pancake Sunday w zeszłym tygodniu. Udało nam się podprowadzić z kuchni sos toffi, olej, mleko i jogurt (jajka i mąkę dostałyśmy całkowicie legalnie) i nasmażyłyśmy stos naleśników. Co ciekawe, mogłby się wydawać, że płaski placek ciasta to żadna filozofia, ale tu nie macie racji, gdyż każda z nas miała inny sposób robienia.

3. W zeszły czwartek była olimpiada z biologii. Powiem Wam, że tak zakręconych pytań to jeszcze nie widziałam. Był to test wielokrotnego wyboru, który rozwiązuje się przez internet. Jest wyznaczony tydzień, gdy można to robić, więc szkoła może sobie wybrać termin. Znaczy to tyle, że pytania można łatwo zdobyć przed przystąpieniem do konkursu...

4. W weekendy naszą kuchnią rządzi moja Chinka - Yummi. Gotują z Tylerem naprawdę niesamowite rzeczy, a tym razem było całkiem po wegetariańsku, więc miałam przyjemność spróbować ich wynalazków. Po pierwsze zakochałam się w chińskim pesto (z braku lepszego odpowiednika), które robi się z wodorostów. Dowiedziałam się też, że z ryżem jak z chlebem - w Anglii nie ma prawdziwego. A co do owsianki, to Chińczycy również jedzą ją na śniadanie, tylko że robią ją z... ryżu i owoców morza!

5. A w tym tygodniu to niezły kocioł, bo po pierwsze mamy assesment week - czyli z każdego przedmiotu robią nam testy (a nie jak u nas, że możemy mieć sprawdzian w dowolnym terminie), więc człowiek przestawia się w tryb "praca do upadłego". Jak na razie nie upadłam ani ja, ani moje oceny, więc jest git.

6. Natomiast dzisiaj, żebyśmy zbytnio się nie nudzili zorganizowano nam cross country running. Cóż, czegoś takiego to ja jeszcze nie przeżyłam. Po pierwsze już od dobrego tygodnia każdy kminił jak się wymigać od startu. Bardzo szybko okazało się, że nasza szkoła pełna jest anemików, astmatyków, cukrzyków, ludzi chorych na stawy, na kolana, kulejących, z dusznościami, halucynacjami etc. Szczęśliwcy, którzy dostali czerwone kartki musieli stawić się na mecie i pomagać z organizacją, natomiast reszta miała niebywałą przyjemność potruchtania, lub też raczej popływania w błocie. Zacznijmy od tego, że nikt nie wiedział jak idzie trasa - nawet nauczyciele. O dystansie to nawet nie wspomnę. Co gorsza, gdy już zlokalizowaliśmy start, okazało się, że pierwsi biegną juniorzy. Jeśli ktoś kiedyś był  na Woodstoku, to wie co się dzieje, jak grupa młodych ludzi zostaje zostawiona sam na sam z błotem. Męska część sixth formu zaczęła się efektownie tarzać po ziemi, a że mają wszyscy dobre serca, to żal im się zrobiło tych, co to stali czyści i tracili całą zabawę. Tak więc błoto znalazło się w powietrzu, resztki szeregu szlak trafił. Nauczyciel zaczął gwizdać, żeby nas uspokoić co poskutkowało kilkoma falstartami. Gdy w tym wszystkim padł wystrzał, mało kto zareagował. W końcu tłumnie ruszyliśmy. A przynajmniej spróbowaliśmy, bo ilość błota skutecznie niwelowała tarcie, uniemożliwiając nam jakikolwiek ruch do przodu. Biegam tą trasą często i dam sobię głowę obciąć, że tą całą glinę przywieziono tam specjalnie, bo normalnie czegoś takiego nie ma. No ale nazwa "cross country" obowiązuje, więc trzeba trochę podrasować warunki. Gdy już triumfalnie przeciełam linię mety, łeb w łeb z naszym headboyem, okazało się, że jak zwykle nie wiadomo w jakim domu jestem. Szybko jednak problem rozwiązano, gdy powiedziałam, że ja biegłam dla Woodarda, więc nie ma opcji, żeby moje zwycięstwo przypisali Wakemenowi. Jakoś to przełknięto, choć Talbot wyszedł z propozycją, żeby skorzystać ze starego prawa "gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta", przepisują mnie do ich domu.

7. A na końcu najciekawsze. Otóż zrobiłam, w naszej spratańskiej kuchni... twaróg! Wszyscy znacie mój ból dotyczący braku tego cudu mleczarstwa w Anglii. Cóż, skoro nie można go dostać w Tesco, nie ma tu sklepu polskiego, nie mogę go zamówić ani dostać z Polski, to obejdzie się. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Oto mój przepis na jedyny, niepowtarzalny twaróg z dzikiego Shropshire! Zakupiłam mleko w tesco, dotargałam do szkoły poprzez błoto, kałuże i deszcz. Skitrałam miskę z kuchni, wlałam mleko i odstawiłam u siebie w pokoju. Jeden dzień nic, drugi nic, tak więc myślałam już, że mają złe mleko albo że nie umiem fermentować. Jak przyszła do mnie Lynn posprzątać, to musiałam się gęsto tłumczyć, że nie trzeba u mnie odkurzać, bo do końca nie wiem, czy bakterie fermentacji mlekowej spełniają przepisy BHP mojej szkołe. Na trzeci dzień mleko lekko gęstnieje na brzegach, no a czwartego, ni z gruszki, ni z pietruszki zrobiło się żółte, a w środku pływała taka galaretowata biała masa, więc uznałam, że jest gotowe. Postawiłam to w kąpieli wodnej, tak że miska stała na garnku z gorącą wodą, no i się zaczęło. Bo moje koleżanki nie mogły uwierzyć, że ten obrzydliwy glut o zapachu zreinkarnowanej ryby to zaczątek sera. Odpowiedziałam na pytania Angielek, zapewniłam je, że to nie jest trujące i że tak, w Polsce się to je. Nie powiem, żeby to przysporzyło sympatii naszemu krajowi. Tymczasem coś co kiedyś było mlekiem zaczęło krzepnąć. Przerwałam procedurę, zestawiłam z płyty i poszłam na zbiórkę bo był alarm przeciwpożarowy, a odkąd Charlotte skręciła kolano zostałam mianowana fire officer (dzięki temu całkiem polubiłam alaramy, choć wczoraj mieliśmy jeden o północy). Wróciłam i zaczełam z powrotem grzać, delikatnie mieszając od dołu łyżką cedzakową, po jakiś 45 min zostawiłam żeby ostygło. Potem wzięłam moją prywatną szmatkę (bo gazy nie było, a do domowych to nie mam zaufania) odsączyłam to żółte tałatajstwo, które było serwatką i tak oto stał się twaróg! Może jeszcze idealny nie jest, no ale powiedzcie sami, czyż nie jest to osiągnięcie na miarę wyprodukowania pierwszego cheddara? 

środa, 15 stycznia 2014

Zasada zysków i... zysków!

Mam nadzieję, że z mojej pisaniny wyłania Wam się obraz (może trochę chaotyczny) mojej szkoły tak, jak ja ją widzę. To znaczy miejsca fantastycznego, w którym zawsze coś się dzieje, ale z drugiej strony można też odpocząć i normalnie żyć. Postanowiłam jednak, w odpowiedzi na jeden z komentarzy, napisać zwięzłego posta, dlaczego warto dać się ponieść życiu i zamieszkać w takim miejscu.

Dlaczego angielska szkoła z internatem?


  • Język, język i jeszcze raz język! Żadne lekcje nie są w stanie zastąpić codziennego obcowania z angielskim, który wchodzi do głowy dosłownie wszystkimi otworami. Masz obawy, że nie dasz sobie rady? Zupełnie niepotrzebnie! W tych szkołach jest masa międzynarodowych uczniów i wszyscy wiedzą, że na początku jest trudniej (nauczyciele też i bardzo pomagają), a po dwóch miesiącach nie ma się już problemu z komunikacją.

  • Nauczyciele i prowadzone przez nich lekcje. Nasze zajęcia, jak każde inne, mają pewne wady, ale z pewnością nie są nudne. Zawsze coś się dzieje, każda osoba jest zaangażowana (zwłaszcza, że mamy małe grupy). Wykładowcy to prawdziwi pasjonaci (nie żebym coś zarzucała polskiej kadrze =), a uczniowie robią to co lubią (przez co nie ma narzekania np. na polski). Czy trudno jest się uczyć w obcym języku? Może się to wydawać dziwne, ale prawie nie ma różnicy, zwyczajnie przyjmuje się wszystko po angielsku.

  • Otwiera ci się mózg. I nie chodzi mi tu o żadną trepanację na biologii, ale o inne postrzeganie świata. Ludzie tutaj robią to, co im sprawia przyjemność i choć są w tym lepsi lub gorsi, nie przejmują się. Łatwo uwierzyć w siebie i w to, że ma się możliwość zmiany świata. Poza tym zaczyna się inaczej pojmować swoje plany, podróż na drugi koniec globu nie jest już jakąś abstrakcją, tylko realnie rozważaną możliwością. Zwłaszcza, że nie da się wymyślić zbyt zwariowanego planu - zawsze będzie ktoś, kto uważa to za dobry pomysł.

  • Samodzielność. Co tu dużo mówić, uczy się człowiek samodzielności. Co prawda nie musimy myśleć o płaceniu rachunków czy gotowaniu, ale trzeba umieć się sobą zająć. Większość osób lata samemu, musimy załatwiać sprawy w bankach, pocztach, zająć się rekrutacją. I choć wiele osób nam pomaga, to tak naprawdę w wielu sprawach decydujemy sami za siebie.

  • Możliwości rozwoju. Nasze szkoły oferują ogromny zakres zajęć i kursów. Można robić właściwie wszystko, a co ważniejsze, jeszcze większej ilości rzeczy można spróbować. I nikt nie będzie miał ci za złe, jak zrezygnujesz. Wręcz przeciwnie, ucieszą się, że odważyłeś się zobaczyć jak to jest ćwiczyć ploxing, latać, malować na ścianach czy żeglować. Nie zastanawiaj się, tylko give it a go!

A dlczego Ellesmere?

Muszę zadbać o dobry PR mojej szkoły i napisać, że choć większość szkół międzynarodowych zapewnia wspomniane wyżej atrakcje, to moja i tak się wyróżnia, gdyż:

- jest duża, czyli ciągle coś się dzieje, można poznać mnóstwo ludzi i spróbować masy rzeczy. No i przez swoją wielkość ma też sporą ofertę i wiele udogodnień takich jak basen, pole golfowe, studio nagrań, teatr, strzelnica.

- daje sporo swobody, w porówaniu do innych szkół (a przynajmniej takie mamy wrażenie porównując z innymi stypendystami). Jesteśmy postrzegani jako prawie dorośli i możemy o wielu sparawach decydować samemu.

- stawia na międzynarodowość, (mamy 28 nacji) przez co nikt nie czuje się dyskryminowany czy gorszy ze względu na swój akcent.

- no i jest piękna! Naprawdę łatwiej uczyć się w ładnym otoczeniu zieleni i cegieł niż w szarych budynkach. A gdy zaświeci słońce, to mało który zamek może się z nią równać.


Wiem, że nie każdy będzie się dobrze czuć w takiej szkole. W końcu to szkoła i osoby z założenia jej nie lubiące, nie będą aż tak zachwycone. Wiele osób tęskni też za domem i rodziną. Ale wiecie co? Jeśli jest w Was choć odrobina spontaniczności, nie wahajcie się. To decyzja, której naprawdę trudno żałować!

piątek, 10 stycznia 2014

„Życie jest tylko przechodnim półcieniem..."

"... Nędznym aktorem, który swą rolę przez parę godzin przez parę godzin wygrawszy na scenie, w nicość przepada. Powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą.” - W. Shakespeare

Jak się pewnie już domyśliliście, dzisiaj będzie trochę o teatrze i o tym, co Anglicy potrafią z niego wyczarować. Zgadza się, oni na scenie uprawiają magię i to w jednej z jej najpiękniejszych form. Skąd to przekonanie? Otóż wczoraj miałam niezwykłą przyjemność pojechać na przedstawienie "War horse", wystawiane w Manchesterze. Pewnie niektórym z Was zaświtało w głowie pytanie, które mnie nie dawało spokoju - jakim cudem oni zamierzają pokazać w teatrze historię konia? Przecież będą musieli użyć kukły, a to nie może wyjść za dobrze. Na szczęście ufam pod tym względem pani Bell, która zapewniła nas, że nie będziemy żałować.

Muszę najpierws wytłumaczyć, jak wygląda większość angielskich teatrów, gdyż nam to miejsce kojarzy się głównie z eleganckimi wnętrzami (ewentualnie w stylu industrialnym), gdzie chodzą tylko wykształcone osoby by doznać katharsis. Tutaj zaś teatr wygląda jak kino - jest ogronmy, ma kolorowe ściany, podłogę w gwiazdki i multum stoisk z jedzeniem i pamiątkami. Na spektakle ludzie przychodzą tłumnie, siadają na wielkich fotelach z colą i popcornem w ręce i generalnie mają dobrą zabawę. Nikt się nie szczypie z ubieraniem na galowo, albo tym bardziej posprzątaniem po sobie przy wyjściu. A i publiczność jest spora, bo nasza wczorajsza sala ze spokojem mieściła 1500 osób.

To co wczoraj widziałam, to był przede wszystkim dobry show. Idealnie zgrana muzyka, efektowne światła, wizualizacja w tle, piękne stroje, dekoracje i oczywiście profesjonalni aktorzy. Jednak najbardziej niesamowite były konie. Nie można sobie tego wyobrazić po opisie, dlatego muszę Wam wstawić zdjęcie.


Taka machina była obsługiwana przez trzy osoby. Dwie z nich były w środku i ruszały nogami, a jedna odpowiedzialna była za sterowanie głową. Przyznam szczerze, że ci ludzie byli absolutnie niesamowici. Z końmi mam do czynienia od dawna i od razu wyłapuję wszystkie różnice między żywym zwierzęciem, a jego kopią. Tymczasem tutaj miałam wrażenie, jak by na scenie były prawdziwe rumaki. Ruchy uszami, głową, oddychanie, galop, wszystko było idealne. Miało się uczucie, jak by te istoty żyły. Warto było pojechać, by doświadczyć choćby tego.

Co do reszty sztuki to była ona prawie na poziomie koni. Mówię prawie, bo zrobiona była fantastycznie, był czołg, działa armatnie, strzelanie, idealna synchronizacja, kukiełki innych zwierząt, śpiew, emocje, efekty specjalne. Jedyne czego mi brakowało, to przesłania. Spędziłam piękny wieczór, jednak wydaje mi się, że tu teatr to przede wszystkim rozrywka, która oszałamia ludzi, dopiero w drugiej kolejności sztuka. Ale może w tym właśnie ma kryć się jego piękno.



wtorek, 7 stycznia 2014

AAAAAAAAAAA [dzika radość]

Plan był taki - wsiadam o 10.30 na kochanej Ławicy w samolot marki Ryan-air, elegancko pociągiem do starego, dobrego Shrewsbury, no a potem to już z górki, autobusik i za jasnego jestem w domciu, może nawet na chór zdążę. No cóż, więc był, ale tylko w zamyśle. I nawet jak szłam po kolana w błocie, w ciemności, że nie widziałam własnych rąk, z księgą Mormonów pod pachą, to cały czas nie miałam pojęcia co mogło pójść nie tak. Ale zacznijmy od początku.

Po pierwsze, być może się Wam wydaje, że to pekape jest wiecznie w dołku czasowym. Cóż, liniom lotniczym, choć szybują wysoko też się to zdarza. Mieliśmy półgodzinną obsuwkę, co oznaczało, że załapię się na pociąg dopiero godzinę później. Oczywiście na żadnej tablicy ani śladu mojego transportu, więc łyżwa do informacji. Tam miły Pan Hindus I wydrukował mi rozpiskę i sprzedał bilet. W przedziale miły Pan Hindus II upewnił mnie, że wszystko idzie dobrze. No i szło, dopóki w Crewe nie spóźniły się trzy pociągi, przez co był kocioł jak na Pokątnej. I gdy tak stałam jak sierota pod tablicą odjazdów, podchodzi do mnie dziewczyna, na kilometr widać, że Amerykanka, z plakietką "siostra jakaśtam". Hmmm, będzie ciekawie. Zanim się spostrzegłam, stałam ze świętą Księgą Mormonów w ręce, a dwie misjonariuszki z entuzjazmem pokazywały mi swoje ulubione fragmenty, w tym ten, gdy Jezus po zmartwychwstaniu pojechał odwiedzić Amerykę Północną.

No jakoś się dotarło do Shrewsbury, prawie jak w domu się czułam. Lecę na autobus, ale oczywiście jak na moim zegarku jest trzecia, to na ich już pięć po. Trudno, następny o 3.30. Czekam. 3.25. Pewnie podstawią później. 3.30. Może ma opóźnienie. 3.40. Hmmmm... Drałuję do informacji, a tam pani mówi, że o 3.30 nie ma żadnego autobusu. Ale przecież jest na rozpisce! No tak, ale to do dupy przewoźnik i drukuje złe rozkłady. Dopiero o 4.30 udało mi się dostać do autobusu. W Ellesmere byłam o 5.30. Dzwonię do Oswalda, żeby mi powiedzieli czy jakaś taksówka dostępna. Dzwonię raz, drugi... trzeci, a głucho jak bym w pień pukała. Stwierdziłam, że niech mnie pocałują w nos, zarzuciłam walizę i na szagę do szkoły. Przynajmniej zaliczyłam już błotny chrzest. Gdy tak szłam, przyszła mi do głowy myśl, że nigdy nie biegam na tramwaj żeby ćwiczyć cierpliwość, ale teraz to już chyba mistrzostwo osiągnęłam. Zwłaszcza, że jak dowlokłam się do domu, wtargałam wszystko na piętro, stanęłam przed swoimi drzwiami, to mogłam sobie najwyżej klamkę pocałować, bo na ferie wszystkie pokoje zostały zakluczone. 

  

poniedziałek, 6 stycznia 2014

0

Kochani wracam!
Jeszcze tylko czeka mnie podróż każdą możliwą formą transportu. A tymczasem na pożegnanie możecie popodziwiać moją Wildę^^