To co działo się w ostatnim tygodniu jest prawie nie do opisania. Nie dlatego, żeby działo się coś wybitnego, ale zwyczajnie był taki nawał wydarzeń, że nie mogę zapamiętać. Posłużę się więc moim optymistycznym kalendarzem i postaram się opowiedzieć wszystko jak najdokładniej.
1. Założyłam klub fotograficzny! W sumie to tyle na razie, bo nie ma zbyt dużego zainteresowania, ale od czegoś trzeba zacząć. W każdym razie okazało się, że mamy w szkole ciemnię, tylko przerobiono ją na magazyn (serce się kraja). I obecnie jesteśmy na etapie jej odkopywania, jak się uda to załatwimy potrzebną chemię i będziemy wywoływać zdjęcia, duchy i co tam kto będzie chciał.
2. Zrobiliśmy Pancake Sunday w zeszłym tygodniu. Udało nam się podprowadzić z kuchni sos toffi, olej, mleko i jogurt (jajka i mąkę dostałyśmy całkowicie legalnie) i nasmażyłyśmy stos naleśników. Co ciekawe, mogłby się wydawać, że płaski placek ciasta to żadna filozofia, ale tu nie macie racji, gdyż każda z nas miała inny sposób robienia.
3. W zeszły czwartek była olimpiada z biologii. Powiem Wam, że tak zakręconych pytań to jeszcze nie widziałam. Był to test wielokrotnego wyboru, który rozwiązuje się przez internet. Jest wyznaczony tydzień, gdy można to robić, więc szkoła może sobie wybrać termin. Znaczy to tyle, że pytania można łatwo zdobyć przed przystąpieniem do konkursu...
4. W weekendy naszą kuchnią rządzi moja Chinka - Yummi. Gotują z Tylerem naprawdę niesamowite rzeczy, a tym razem było całkiem po wegetariańsku, więc miałam przyjemność spróbować ich wynalazków. Po pierwsze zakochałam się w chińskim pesto (z braku lepszego odpowiednika), które robi się z wodorostów. Dowiedziałam się też, że z ryżem jak z chlebem - w Anglii nie ma prawdziwego. A co do owsianki, to Chińczycy również jedzą ją na śniadanie, tylko że robią ją z... ryżu i owoców morza!
5. A w tym tygodniu to niezły kocioł, bo po pierwsze mamy assesment week - czyli z każdego przedmiotu robią nam testy (a nie jak u nas, że możemy mieć sprawdzian w dowolnym terminie), więc człowiek przestawia się w tryb "praca do upadłego". Jak na razie nie upadłam ani ja, ani moje oceny, więc jest git.
6. Natomiast dzisiaj, żebyśmy zbytnio się nie nudzili zorganizowano nam cross country running. Cóż, czegoś takiego to ja jeszcze nie przeżyłam. Po pierwsze już od dobrego tygodnia każdy kminił jak się wymigać od startu. Bardzo szybko okazało się, że nasza szkoła pełna jest anemików, astmatyków, cukrzyków, ludzi chorych na stawy, na kolana, kulejących, z dusznościami, halucynacjami etc. Szczęśliwcy, którzy dostali czerwone kartki musieli stawić się na mecie i pomagać z organizacją, natomiast reszta miała niebywałą przyjemność potruchtania, lub też raczej popływania w błocie. Zacznijmy od tego, że nikt nie wiedział jak idzie trasa - nawet nauczyciele. O dystansie to nawet nie wspomnę. Co gorsza, gdy już zlokalizowaliśmy start, okazało się, że pierwsi biegną juniorzy. Jeśli ktoś kiedyś był na Woodstoku, to wie co się dzieje, jak grupa młodych ludzi zostaje zostawiona sam na sam z błotem. Męska część sixth formu zaczęła się efektownie tarzać po ziemi, a że mają wszyscy dobre serca, to żal im się zrobiło tych, co to stali czyści i tracili całą zabawę. Tak więc błoto znalazło się w powietrzu, resztki szeregu szlak trafił. Nauczyciel zaczął gwizdać, żeby nas uspokoić co poskutkowało kilkoma falstartami. Gdy w tym wszystkim padł wystrzał, mało kto zareagował. W końcu tłumnie ruszyliśmy. A przynajmniej spróbowaliśmy, bo ilość błota skutecznie niwelowała tarcie, uniemożliwiając nam jakikolwiek ruch do przodu. Biegam tą trasą często i dam sobię głowę obciąć, że tą całą glinę przywieziono tam specjalnie, bo normalnie czegoś takiego nie ma. No ale nazwa "cross country" obowiązuje, więc trzeba trochę podrasować warunki. Gdy już triumfalnie przeciełam linię mety, łeb w łeb z naszym headboyem, okazało się, że jak zwykle nie wiadomo w jakim domu jestem. Szybko jednak problem rozwiązano, gdy powiedziałam, że ja biegłam dla Woodarda, więc nie ma opcji, żeby moje zwycięstwo przypisali Wakemenowi. Jakoś to przełknięto, choć Talbot wyszedł z propozycją, żeby skorzystać ze starego prawa "gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta", przepisują mnie do ich domu.
7. A na końcu najciekawsze. Otóż zrobiłam, w naszej spratańskiej kuchni... twaróg! Wszyscy znacie mój ból dotyczący braku tego cudu mleczarstwa w Anglii. Cóż, skoro nie można go dostać w Tesco, nie ma tu sklepu polskiego, nie mogę go zamówić ani dostać z Polski, to obejdzie się. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Oto mój przepis na jedyny, niepowtarzalny twaróg z dzikiego Shropshire! Zakupiłam mleko w tesco, dotargałam do szkoły poprzez błoto, kałuże i deszcz. Skitrałam miskę z kuchni, wlałam mleko i odstawiłam u siebie w pokoju. Jeden dzień nic, drugi nic, tak więc myślałam już, że mają złe mleko albo że nie umiem fermentować. Jak przyszła do mnie Lynn posprzątać, to musiałam się gęsto tłumczyć, że nie trzeba u mnie odkurzać, bo do końca nie wiem, czy bakterie fermentacji mlekowej spełniają przepisy BHP mojej szkołe. Na trzeci dzień mleko lekko gęstnieje na brzegach, no a czwartego, ni z gruszki, ni z pietruszki zrobiło się żółte, a w środku pływała taka galaretowata biała masa, więc uznałam, że jest gotowe. Postawiłam to w kąpieli wodnej, tak że miska stała na garnku z gorącą wodą, no i się zaczęło. Bo moje koleżanki nie mogły uwierzyć, że ten obrzydliwy glut o zapachu zreinkarnowanej ryby to zaczątek sera. Odpowiedziałam na pytania Angielek, zapewniłam je, że to nie jest trujące i że tak, w Polsce się to je. Nie powiem, żeby to przysporzyło sympatii naszemu krajowi. Tymczasem coś co kiedyś było mlekiem zaczęło krzepnąć. Przerwałam procedurę, zestawiłam z płyty i poszłam na zbiórkę bo był alarm przeciwpożarowy, a odkąd Charlotte skręciła kolano zostałam mianowana fire officer (dzięki temu całkiem polubiłam alaramy, choć wczoraj mieliśmy jeden o północy). Wróciłam i zaczełam z powrotem grzać, delikatnie mieszając od dołu łyżką cedzakową, po jakiś 45 min zostawiłam żeby ostygło. Potem wzięłam moją prywatną szmatkę (bo gazy nie było, a do domowych to nie mam zaufania) odsączyłam to żółte tałatajstwo, które było serwatką i tak oto stał się twaróg! Może jeszcze idealny nie jest, no ale powiedzcie sami, czyż nie jest to osiągnięcie na miarę wyprodukowania pierwszego cheddara?
Cześć! Mam pytania odnośnie aplikowania do BAS: czy w CV pisałaś swoje dane osobowe i ukończone szkoły? Czy miałaś coś w dossier oprócz kopii dyplomów i Twoich prac? I przede wszystkim: jak myślisz, kogo oni szukają: osoby z osiągnięciami czy raczej kogoś udzielającego się społecznie, z licznymi zainteresowaniami czy też zależy to od szkoły?
OdpowiedzUsuńNajbardziej to jestem pod wrazeniem twarogu! xxx
OdpowiedzUsuńJa to mam już tyle lat, że pamiętam wyrób twarogu metodą domową. Chyba w tej materii musiał jakiś postęp nastąpić, bo Twoja metoda jest absolutnie pionierska - jeżeli z tego wyszedł twaróg, to możesz czuć się nie tylko jak wytwórca pierwszego cheddara, ale przynajmniej jakbyś bozon Higgsa u dziadków w ogrodzie znalazła!
OdpowiedzUsuńNo moja szkoła.Pozostaje nam wyrób masła,oraz zupa z maślanki.Jednak nie zdradzaj wszystkich tajemnic rodzinnych,niech się sami biorą za wynalazki.GRATULUJĘ.Pozdrawiam.Kocham Cię.babalonik
OdpowiedzUsuńA jak wyglądają posiłki w ellesmere? :) też deficyt wszystkiego?
OdpowiedzUsuń