sobota, 26 października 2013

Bajkowy oksymoron, czyli o brzydkiej Śnieżce

Zacznę od radosnej wiadomości, właśnie zaczął się mój half - term. Dla niewtajemniczonych, jest to tygodniowa (lub dłuższa, zależy od szkoły) przerwa w lekcjach. Jak już wspominałam, w Anglii uczniowie się nie przemęczają i wolne mamy często. Ponieważ w tym tygodniu szkoła jest zamknięta, musimy znaleźć sobie wikt i opierunek. Większość osób jedzie do domu lub do guardniana, całkiem sporo wybiera też wycieczkę krajoznawczą, ot choćby do prywatnego apartamentu w Londynie. Wiadomo, że samolot nie autobus, wszyscy o jednej godzinie w piątkowe popołudnie nie wylecą, więc szkołę opuszcza się falami, co sprawia, że lekcje są zupełnie bezsensownym zajęciem, a zamiast nich mamy trzydniowe expo.

Pewnie pamiętacie, że w czwartki mamy zajęcia dodatkowe - teatr, sztukę, muzykę, armię, RAF, NAVY, sporty, GreenTeam itd. (mogłabym wymienić więcej pozycji niż znajdziecie na liście zakupów przed przyjazdem jakieś ciotki, której nigdy nie widzieliście, ale motywuje was magiczne słowo "spadek"). I pewnie nie będziecie zdziwieni, jeśli powiem, że tyle samo mamy możliwości na expo. Ja zostałam odgórnie przydzielona do artystycznej wycieczki, o której chodzi pogłoska, że to wyjazd na zakupy. Uwierzcie, że jakoś nie miałam motywacji zmienić tego na trzydniowy spływ kajakowy (choć przynajmniej w Anglii nie robi ci różnicy wypadnięcie do wody, bo i tak jesteś już mokry od zacinającej ulewy). Zaczęliśmy w środę. Na rejestracji zostałam zasztyletowana wzrokiem, gdyż miałam na sobie czarną sukienkę, rajstopki, małą torebeczkę i futrzany szalik, podczas gdy większość dziewczyn siedziała w trzech polarach i kaloszach z plecakiem większym niż mają nasi uczniowie po wejściu nowej reformy. Zaczęliśmy od nierobienia nic w muzeum, w którym były trzy wystawy - porcelany, wypchanych zwierząt i cyrkowa. Pierwsza obejmowała dwa piętra gablot z talerzami, aczkolwiek można było zobaczyć perełki takie jak drukowane w technice 3D wazony czy ścianę z dzbaneczkami na mleko w kształcie krowy. Tam też znaleźliśmy mały stoliczek z pluszowymi filiżankami i talerzykami, przy którym siedziało sześciu Chińczyków i piło herbatę. Co do zwierząt, to lis był żywy. Chciałam poczekać, żeby się dowiedzieć co powie, ale znalazłam zrozumienia. Potem mieliśmy dwie godziny na lunch w centrum handlowym. Byliśmy na kawie w Starbucksie, potem poszliśmy do McDonalda, tylko po to żeby po moim narzekaniu pójść na kawę do Costy. Następnie zobaczyliśmy Evitę, a następne trzy godziny spędziliśmy we włoskiej knajpie w prawdziwie amerykańskim stylu.

Czwartek był jeszcze bardziej pracowity. Zapakowaliśmy się do busika, który generalnie nie miał prawa jeszcze działać. W jednym oknie była upleciona pajęczyna, a w drugim rosła trawa. Drzwi się nie zamykały, ale mówi się trudno. Pojechaliśmy do lasu, gdzie kręciliśmy trailer do "Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków". Jedynym problemem był brak Śnieżki. I krasnali. A i zwierząt. Jak wiadomo, chcieć to móc, braki załatano:

Z dnia najbardziej pamiętam dwugodzinną przerwę na lunch, którą spędziliśmy opalając się na ławce nad stawkiem. Jak można się domyślić, nie robiliśmy nic.

Trzeci dzień podarowałam sobie po tym, jak usłyszałam, że mamy oglądać "Królewnę Śnieżkę i Łowcę". Spakowałam się i o godzinie 9.30 grzecznie wymeldowałam się z domu, życząc wszystkim dobrego odpoczynku. Najpierw musiałam dotrzeć do Ellesmere. Na pewno kojarzycie z jakiegoś amerykańskiego filmu scenę, gdy główna bohaterka idzie przez rzekę błota, ciągnąc malutką walizeczkę, masę innych toreb, deszcz zacina, a ona szuka zasięgu? Cóż, właśnie zobrazowaliście sobie moją podróż. Wrażenie potęgowały moje wściekle różowe spodnie. Cudem zdążyłam na autobus. Podróż była o tyle ciekawa, że na pierwszym przystanku wsiadły pułk MB, każda jednostka z granatnikiem opancerzonym schowanym w torbie na zakupy. Na drugim przystanku to samo. I na trzecim. Bardziej przerażał mnie fakt, że oni wszyscy byli z jednej jednostki - witali się w ustalony sposób, przekazując sobie zaszyfrowane informacje. Średnia wieku w autobusie rosła z każdą mijaną wioską, a ja cały czas zastanawiałam się jaki jest cel tego porannego zgrupowania. Wszystko wyjaśniło się gdy dojechaliśmy do Shrewsbury (ja i kierowca jako jedyne osoby poniżej wieku emerytalnego) i zobaczyłam wielki baner - Bingo Club, free entry! 
Potem kupowałam bilet, co było wydarzeniem co najmniej kuriozalnym, bo proszę się przyznać z ręką na sercu, kto z Was jest w stanie zrozumieć co mówi pani w okienku kiedy używa intercomu? Cóż, w języku ojczystym jest to trudne. W obcym właściwie niemożliwe. Po heroicznym zdobyciu biletów czekało mnie jeszcze nie pomylenie się podczas przesiadek, co prawie mi się udało w Nottingham, gdyż musicie sobie wyobrazić, że jest to dworzec bez tablicy odjazdów! Reszta podróży była super, gdyż tu się jeździ od kawiarni do kawiarni, a wszystko odjeżdża według rozkładu (wiem, że w naszym pojmowaniu świata nie ma czegoś takiego jak punktualny pociąg;). 

Oto obsada naszego przedstawienia, a na razie życzę Wam, żeby Wasz tydzień był tak przyjemny jak mój!

wtorek, 22 października 2013

Trochę o gęstości i rozmieszczeniu ludności w Ellesmere

Zanim podzielę się z Wami moimi dzisiejszymi przemyśleniami, chciałabym wspomnieć o pewnej bardzo istotnej kwestii. Otóż to, moja droga sąsiadka Weronika, świętuje od wczoraj swoją osiemnastkę!

Kochana, życzę Ci sukcesów (w walce z procesem rekrutacji), sprawnego ogrzewania w zimie, 45 punktów (a po co się rozdrabniać) i codziennego uśmiechu;*



PS. Przepraszam, że dopiero dzisiaj, ale lepiej nie napiszę co wczoraj było z siecią, bo zniechęcę potencjalnych kandydatów;3


A co do dzisiejszego tematu, to naszedł mnie on podczas dzisiejszej lekcji fizyki. Wyobraźcie sobie proszę taką scenę. Sześciu Chińczyków stoi dookoła Ciebie i krzyczy coś w języku, który z najlepszym razie możesz kojarzyć z filmów o Jackie Chanie. Szkoda, że zazwyczaj po wypowiedzianej kwestii następował atak. Dwóch z nich wymachuje metrowymi, drewnianymi linijkami, jeden rzuca piłeczkę ping - pongową, a dziewczyny w najlepsze pokazują coś sobie na swoich ajfonach z króliczymi uszkami. Wszystkiemu towarzyszy produkcja niespotykanej wprost ilości dźwięków, pasujących do rytmu spadającej kulki. Tymczasem jakaś starsza pani od dobrych pięciu minut przygląda się tobie, z rosnącym niedowierzaniem w oczach. Chyba coś skomentowała, ale do końca nie jestem pewna, bo właśnie w tym momencie chłopacy postanowili cofnąć się do korzeni i zaczęli bawić się w ninje, okładając siebie (i wszystko dookoła) swoimi linijkami. I oczywiście generując odpowiednie okrzyki. Macie ten obraz w głowie? Otóż tak wygląda praca w grupie z Chińczykami. 
Z tego powinniście wyciągnąć kilka wniosków: a) wspomniałam, że na jedną mnie, przypada sześciu Azjatów? Powodem tego jest fakt, że mieszkańcy Państwa Środka są najbardziej odizolowaną grupą w całej szkole. Na stołówce, w bibliotece czy na lekcjach, zawsze trzymają się razem. Rzadko się zdarza, żeby ktoś z nimi pracował. Jednak prawda jest taka, że na fizyce są Anglicy, Chińczycy i ja. Si. A już Wam pisałam, że pierwsza grupa też obcych nie lubi. Żeby było śmieszniej, to na matmie mam taką samą sytuacją. A jeszcze lepiej na biologi - Anglicy, Tajlandczyk i ja. Mam więc do wyboru walczyć o głos w grupie złożonej z samych chłopaków - brytyjczyków, albo unikać trafienia piłką tenisową z Chińczykami;> Lubię z nimi pracować, zwłaszcza, że jeśli łączysz w sobie zdolności matematyczno - lingwistyczne bardzo łatwo zaskarbić sobie ich sympatię. b) być może z mojej historii można wywnioskować, że Azjaci rzeczywiście mają jakieś nadprzyrodzone zdolności matematyczno - fizyczne. Cóż, nie do końca jest to prawdą. Są wśród nich bardzo dobrzy, ale też kiepscy matematycy. Dla wielu też problemem jest język. Nawet nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo polski jest podobny do angielskiego, przez co dużo łatwiej jest nam go opanować. Muszę się też pochwalić, jak na jednej z początkowych lekcji, nauczyciel kazał nam się dobrać w pary. Wiadomo, Anglicy razem, Chińczycy razem. No i jeden musiał skończyć ze mną. Mieliśmy za zadanie dopełnić równanie kwadratowe układając coś w rodzaju puzzli. No i jakoś żadnemu Anglikowi przez gardło nie mogło potem przejść, że jakaś dziewczyna ze Wschodniej Europy i Chińczyk z jeszcze dalszego wschodu, skończyli zanim oni rozłożyli swój zestaw. c) Chińczyków jest dużo. Nawet bardzo dużo, bym powiedziała. Co prawda dziewczyny mamy tylko cztery, ale chłopaków może być koło dwudziestki. Co ciekawe, większość z nich nie posługuje się własnym imieniem. Zmieniają je po przyjeździe, głównie ze względu na wygodę. Osobiście nie mogę sobie tego wyobrazić. Oddawać część swojej tożsamości, żeby lepiej dopasować się do życia w globalnej wiosce? 

A i na koniec jeszcze powiem Wam, że na mojej tablicy facebookowej pojawiały się napisy po angielsku, niemiecku, hiszpańsku, francusku, rosyjsku, łacińsku, czasem nawet w innym alfabecie, ale i tak nie jest się przygotowanym na dzień w którym wchodzisz przejrzeć aktualności i po zobaczeniu pierwszego posta nie masz pojęcia czy to napis czy ktoś rysunek wstawił^^



piątek, 18 października 2013

Taniec po rusztowaniu pod czarnym nieboskłonem teatru

Woodard - Gorgie&Lily
Kochani, to był naprawdę zabiegany tydzień, więc dopiero dzisiaj mam chwilkę, żeby opisać Wam co się u nas działo. Powiem krótko - HOUSEPLAYS! Czyż to nie wspaniałe. Oczywiście, wiem że patrzycie obecnie w ekran, gorączkowo zastanawiając się, czy stary, poczciwy wujek Google wyjaśni Wam co to za tajemnicze wydarzenie. Niestety, nie jest on w stanie Wam pomóc, ale nie martwcie się, już spieszę z wyjaśnieniem!

Woodard - Sam&Lily
Woodard - Tom&Rob
Zacznijmy od tego, że jak na porządną kopię Hogwartu przystało, mamy tutaj cztery domy, (nie mające nic wspólnego z internatem!), które konkurują ze sobą, zbierając punkty. Za co? Ano za sport, konkursy artystyczne, literackie, matematyczne, za osiągnięcia naukowe, za referencje od nauczyciela i wiele innych rzeczy (np. HOUSEPLAYS!). Członkami domu są uczniowie od dziewiątego roku (14 lat) oraz nauczyciele (którzy często są bardziej zaangażowani w konkurencje niż ich podopieczni). Podobno jesteśmy rozdzielani przypadkowo, jednak ja nie do końca w to wierzę. Najlepszy dom (a co!) to szlchetno - purpurowy Woodard. Nasi członkowie są najbardziej waleczni, często pyskaci i przekonani o własnej wartości, a co do naszego opiekuna to podejrzewam, że jest spokrewniony z jakimś bazyliszkiem - jego wzrok dosłownie miażdży inne domy. Po piętach depcze nam krwistoczerwony Meynell, chyba najzdolniejsze bestie w szkole. Naprawdę trafiają do niego zdolne osoby, jednak brakuje im naszego ducha walki. Następny jest słoneczno - żółty Wakeman - Lambart. Co mogę o nim powiedzieć? Cóż, cicha woda brzegi rwie. Nikt nigdy o nim nie słyszy, zazwyczaj się zapomina o nim wspomnieć, ale nie raz pokazali, że to duży błąd. To dom naszych kapitanów szkoły, z najlepszym opiekunem na świecie i kreatywnością godną KreoTeam. No i został nam błękitny Talbot. Jak go nie kochać? Choć chodzi po szkole pogłoska, że Talbot nie ma tysiąca talentów, to należą do niego kochani ludzie. Zdyscyplinowani, bezproblemowi, wywiązujący się ze swoich obowiązków i zawsze gotowi pomóc innym.
Wakeman - Peter&Sam

Wiecie już jakie mamy domy, przypuszczam też, że co bieglejsi poligloci domyślają się, co to są HOUSEPLAYS! Jest to kolejny konkurs szkolny, który polega na zaprezentowaniu sztuki teatralnej. Przygotowania do niej trwały właściwie od początku roku. Uczniowie pisali scenariusze, reżyserowali i występowali, budowali dekoracje i wiecie co Wam powiem? Że zrobili to perfekcyjnie. Nie dobrze, tylko bezbłędnie. Powiem szczerze, że czułam się jak w prawdziwym teatrze. Wszystko zaczęło się we wtorek, w szkolnym teatrze. Pierwszy występował Woodard, który zaprezentował "Męża idealnego" (Oscar Wilde był motywem przewodnim), we współczesnej adaptacji. Poziom aktorów był niezwykle wysoki, zero potyczek czy "ciszy na sali". Drugie przedstawienie był oddzielone przerwą, podczas której serwowano ciasto, kawę i herbatę w bufecie i przyznam, że atmosfera była iście brodwayowska. Po dzwonku zadowolona siadam w pierwszym rzędzie, wyciągam aparat i nagle z cienia wyłania się dyrektorka dramy i mówi, że zdjęcia są zabronione. Musiałam zrobić mimowolnie minę zbitego kotka, bo popatrzyła na mnie i... "no dobrze, idź na górę, powiedz, że masz moje pozwolenie". Na górę. Czyli do akwarium. Do techników. Iść na górę, to coś więcej niż zdobyć dobre miejsce (pod sufitem biegnie drewniane rusztowanie, które prowadzi do centrum sterowania lampami i dźwiękiem, do serca całego teatru, po którym można się poruszać). Iść na górę oznacza, że jesteś częścią przedstawienia, że masz prawo dostępu do Tajemnicy spektaklu, a wszyscy których tam spotkasz są jak bracia z jednego zakonu. Stamtąd obejrzałam klasyczną wersję "Znaczenia uczciwości" w wykonaniu Wakeman - Lambart. Atutem tego show był headboy ze sztucznym biustem, w czarnej kiecce ze stelażem, w czerwonych szpilkach, biegający jako stara hrabina. Tym występem zapewnił sobie tytuł najlepszej aktorki na gali rozdania nagród.
Wakeman - Evan&Diana

Wakeman - Diana&Fran














Meynell - wcielenia headboy&headgirl&Kinni



W środę zaczęliśmy od Meynella. Mieli bardzo rozbudowaną adaptację, nawet nie wiem czego. Przenieśli ją na grunt szkolny, uwikłali Emily, Petera i jedną z nauczycielek (headgirl&headboy) w romans, popisali się fantastycznym humorem i wyczuciem chwili. Trzeba przyznać, że wykazali się nie lada odwagą i pomysłowością. Ostatni zaprezentował się Talbot i tu niestety czekało mnie lekkie rozczarowanie. Po poprzednich sztukach, w których gra aktorska konkurowała z pomysłowością i dopracowaniem każdego detalu do granic możliwości, cisza na scenie, mylenie kwestii i brak rekwizytów boleśnie kuły w oczy. Szkoda, ponieważ wina nie leżała w braku zdolności (niektórzy aktorzy byli świetni) tylko braku odpowiedniego przygotowania.


Meynell - nauczycielka historii

Meynell
Meynell - headgirl&Mathiew
Co mogę powiedzieć o całej imprezie? Bardzo wysoki poziom, bardzo ciężka praca widoczna w każdej scenie, niezapomniane gagi, ale przede wszystkim niezwykła odwaga i dystans do siebie - nie odpuszczono nawet żartów z dyrektora i półnagiej pary gejów w futrach. Innymi słowy here we go now, entertain us.   

Talbot - Harry
Talbot - drugi Harry, a tego w blond to nawet nie poznałam
Talbot - Nabilah&Charlotte
Talbot

niedziela, 13 października 2013

O tym jak zrobiłam interes życia z sycylijską mafią

Zanim zacznę opisywać co się u nas dzieje, to proszę o chwilę skupienia. Pamiętacie film, chyba sprzed dziesięciu lat o mustangu z dzikiej doliny? Była tam taka scena, jak stado koni wbiega na wzgórze mając w tle amerykańską prerię. Nie? Proszę, to dla tych, których pamięć nie sięga tak daleko (albo zbyt małej ilości lat, albo zbyt d.., albo zostańmy przy małej).

(mniej więcej minuta do minuty czterdzieści)
http://www.youtube.com/watch?v=2MSwZBF95Kc

Poczuli klimat? Preria, wiatr we włosach, stada mustangów etc. Otóż proszę sobie wyobrazić, że widziałam dzisiaj taką scenę z tą różnicą, że zamiast dzikich koni, po łące przegalopowało ze 150 sztuk bydła rogatego. I nawet zawróciły z taką gracją. Niebywałe.
Powodem tego krowiego pospolitego ruszenia była sportowa bryczka, jeżdżąca w te i we te po sześciuset metrowym odcinku drogi przy polu i mijający ją "dżondir" z przyczepą. Dla tych, którym taki ruch wahadłowy wydaje się dziwny, objaśniam, że zanim wyjedzie się na kilkudniowy rajd trzeba się upewnić, że nasz silnik nie połamie sobie nóg ze strachu przed pierwszym lepszym mechanicznym bratem.

Teraz już wiecie, że byłam w Ellesmere. Wiecie też, że lało. Zawsze leje, jak idę do Ellesmere. Żeby mi jeszcze coś przyszło z takiej wycieczki, ale gdzie tam, przecież w erze globalizacji dwudziestego pierwszego wieku nikomu nie są potrzebne międzynarodowe bankomaty.
Postanowiłam skorzystać z wycieczki w inny sposób. Ponieważ jutro jest Dzień Nauczyciela (tak, wiem, że każdy czytający to uczeń ma powód do radochy), to zgodnie z tradycją (no coś mi zostało z tej polskości, nie martwcie się) postanowiłam upiec ciastka dla moich nauczycieli. I będąc w sklepie, w poszukiwaniu rodzynek, trafiłam na dział z puszkami. A co jest w puszkach najlepsze? FASOLA. Wraz z nią w koszyku wylądowały suszone pomidory. Chyba więcej nie muszę objaśniać, dodam tylko, że nawet bez całej masy przypraw i całonocnego moczenia, jest to najpyszniejsza rzecz pod słońcem.
Oczywiście podczas pieczenia każdy kto wchodził do kuchni robił wielkie oczy. A po co ty to robisz? Macie dzień nauczyciela? Gdzie się tego nauczyłaś? Można by pomyśleć, że co najmniej trzypiętrowy tort tam produkowałam. Po wszystkim zostały mi jajka i nagrzany piekarnik, więc wpadłam na pomysł co zrobić na kolację - jajecznicę, placki fasolowe z twarorzkiem (ta breja na "ż" nie zasługuje, ale trudno), a do tego sałata z figami i truskawkami. I tu powstaje problem, jak zrobić sałatę bez winegretu? No więc, jak już wspomniałam, ubiłam interes życia. Jak wiadomo, mamy tu jedną, jedyną Włoszkę. Przehandlowałam jedno z moich rodzynkowych ciastek na łyżkę octu. Wiem, robotnicy czerwca 56 przewracają się w grobach. Ale oni nie wiedzą, czym dla Włochów jest aceto balsamico. Fran trzyma swój pod łóżkiem, schowany między książkami, a dając mi go wyglądała jak Smeagol z pierścieniem. Dzięki temu miałam najlepszą kolację odkąd tu przyjechałam. Jedynie truskawek nie nazwałabym interesem życia. Zapłaciłam 2 funty za słownie czternaście (no może nie najmniejszych) październikowych truskawek. Skoro Ruskie kupują sobie co tydzień, to ja nie mogę? I wiecie, zapłaciłabym jeszcze raz. Naprawdę nie wiem, ile chemii tam władowali, ale były pyszne.
Wracając do kuchni, to zostałam bohaterem w swoim domu. Otóż nasze palniki, jak przyjechałam, były brązowe. Myślałam, że to rdza, aż trzy dni temu uświadomiono mnie, że to przypalony bród i tłuszcz pięciu roczników Ellesmere College. Poświęciłam dwa wieczory, paznokcie (chciałam zauważyć, że Borczia to przewidziała) i butelkę Cifa. I jak to ujęła jedna z dziewczyn "why are you... fuck! it's real colour is silver!" (czemu ty to... cholera! to ma srebrny kolor!). Nie ma osoby, która by nie zapytała czemu to zrobiłam. Nikt też nie przyjmuje do wiadomości odpowiedzi "bo było brudne". Jeszcze się pochwalę, że idąc za ciosem zeskrobałam kamień z dwóch zlewów.

A i jeszcze krótko o sobocie. Mieliśmy dzień otwarty. Jeszcze nigdy nie widziałam takiej organizacji. My jako uczniowie byliśmy przewodnikami. Mieliśmy dokładnie wytyczoną trasę, napisane co gdzie mówić. Każdy z nas dostawał dopasowaną rodzinę, która musiała się zarejestrować i ustalić swoje preferencje (np. przewodnikiem dla chłopca zainteresowanego rugby był jeden z zawodników itd.). W każdym punkcie czekali nauczyciele i uczniowie, żeby opowiedzieć co tutaj się dzieje (na kortach grała nasza drużyna - Elite, która zdobywa nagrody na poziomie międzynarodowym, w teatrze trwała próba, szkolne drużyny NAVY czy RAFu skakały po krzakach). Na końcu wycieczki, każda rodzina z toną KOLOROWYCH, KILKUSTRONNYCH i w FORMACIE A4 ulotek oraz teczką udawała się na herbatę do dużej sali. Tam czekały na nich  stoliki z białymi obrusami, złote krzesła z czerwonym obiciem, kwiaty, porcelana no i oczywiście kanapki, ciastka i herbata. Zresztą herbata była porozstawiana wszędzie. I nikt nie biegał, nie było chaosu, nerwów. Jednego z dyrektorów spotkałam dwie godziny przed imprezą, jak w dresie spokojnie przechadzał się po błoniach, sprawdzając przygotowania. Każdy miał rozpisaną godzinę, o której gdzie ma być. I co ciekawe, każdy musiał posprzątać swój pokój, bo niektóre rodziny chciały zobaczyć domy. Mój pokój, z racji niepowtarzalnego klimatu i nadnaturalnej czystości był pokazany każdemu. Mam nadzieję, że za przyciągnięcie potencjalnych klientów pozwolą moim zasłonom jeszcze powisieć...

środa, 9 października 2013

Mały rachunek sumienia

Uwierzycie? Dzisiaj mija dokładny miesiąc odkąd jestem w Ellesmere! Nie mogę się nadziwić jak ten czas szybko leci! Czas na małe podsumowanie:
- histeryczne telefony do domu z żądaniem natychmiastowego zabrania mnie stąd = 0
- szlabany = 0
- opuszczone lekcje = 0
- gafy (zwłaszcza językowe) = ehhh, no nie dam rady zliczyć
- fantastyczne dni = 30

To tyle, jeśli chodzi o mnie. Pozwolę sobie za to wystawić pierwszą opinię mojej Szkole.
Co sprawia, że jest najcudowniejszym miejscem na świecie:

1. Uczniowie - są z całego świata, każdy z nich ma niesamowitą historię, prawdziwą pasję i ogromne aspiracje. Przed wyjazdem słyszałam, że generalnie nic im się nie chce, co jest kompletną bzdurą! Ci ludzie wierzą, że mogą wszystko, że warto robić to co się lubi i że nikt nie ma prawa cię dyskryminować. I choć czasem są prześmieszni, bo nie wiedzą gdzie jest Moskwa (Angielka), co to zmywarka (Chinka) albo jak zalogować się do szkolnej sieci (Polka) to nie znaczy, że ich to nie obchodzi. Poza tym zawsze mogą liczyć na pomoc innych. 

2. Nauczyciele - tacy prawdziwi, którzy są tu dla uczniów, a nie na odwrót. Na przykład poszłam do germanistki i powiedziałam, że chciałabym mieć niemiecki. I po trzech dniach miałam załatwione prywatne lekcje. Oni też dbają o to, żebyśmy mieli na czym pisać i kserują nam notatki. Może to lekka przesada, ale niesamowicie ułatwia naukę, bo nie musimy przejmować się bzdurami. No i mieszkają w szkole i nawet trudno opisać jak dziwnie jest spotkać swojego biologa z dwójką dzieci na spacerze albo fizyka z rakietą, w krótkich spodenkach.

3. Biblioteka - o dowolnej godzinie wychodzę z domu w kapciach i wracam z potrzebną książką.

4. Bar sałatkowy - no sami powiedzcie, kto nie chciałby mieć w domu takiego baru? Z domowym jogurtem, wyborem warzyw, surówek, suszonych i świeżych owoców, sosów, serem, jajkami, a nawet ryżem i makaronem na zimno?

Takim obrazkiem zostałam przywitana w pierwszy poranek, gdy spojrzałam przez okno.

5. Krowy - są wszędzie. Tu jest tak pięknie, za moim oknem jest pastwisko (mam chyba najlepszy widok ze wszystkich). Jak się wyjdzie ze szkoły, to można się poczuć jak na prawdziwej wsi, z małymi, słodkimi domkami, polami, prawie jak w powiastkach Beatrix Potter. Dodatkowo wszędzie przemykają zające, co sprawia, że czujesz się jak w bajce.

6. Lekcje i zajęcia dodatkowe - to jakie cuda robimy codziennie, jest nie do opisania. Pozwolę sobie wymienić: biologia - ultracentrifugizacja, sekcja serca, płuc, lepienie błony komórkowej z modeliny, chemia - raz jak było zimno to każdy z nas dostał palnik gazowy (każde biurko ma kilka zaworów), mógł go zapalić i się grzać, fizyka - rozciąganie sprężyn, drutów i żelków (połączone z konsumpcją), używanie czujników ruchu, rur do ruchu poduszkowców i innych instrumentów, których po polsku zwyczajnie nie nazwę, matma - tu gorzej z praktyką, ale nauczycielka udawała psa goniącego kość, żeby nam zilustrować zadanie. W dodatku każdy z nas może trenować każdy sport (w szkole mamy: basen, pole golfowe, strzelnicę, siłownię, tysiące boisk i kortów, żaglówki itd), poza tym rozwijać się plastycznie, muzycznie, teatralnie, retorycznie (dotychczas byłam w czterech różnych salach konferencyjnych). Generalnie jedynie czego się od nas wymaga, to skupić na samym sobie. A jeśli szkoła czegoś nie oferuje, to wystarczy zgłosić zapotrzebowanie. 

7. St. Oswald's - jest jak prawdziwy dom. Nasi opiekunowie są najwspanialsi w całej szkole, a obecność ich dzieci i zwierząt domowych sprawia, że jest tu o wiele cieplej. W dodatku jesteśmy oddalone od reszty zabudowań (nie powiem, nie cierpię drogi na śniadanie o porannym chłodzie), mamy przeszklony duży pokój w widokiem na las i pola, w pełni wyposażoną kuchnię i zestaw bardzo wygodnych kanap. Kocham też swój pokój, zwłaszcza gdy po całym dniu wracam do swojej przestrzeni. Nic mnie tak nie wycisza jak zapach pomarańczy i wanilii połączony z widokiem stada krów za oknem. A wystrój mojego pokoju robi furorę. Miałam też śmieszną sytuację z zasłonami - mianowicie zmieniłam na białe, bo pomarańczowo - zielone jakoś nie przemawiały do mnie. Trzy dni później, dowiedziałam się, że prawdopodobnie nie będę mogła ich zatrzymać, bo nie mam certyfikatu, że są... ognioodporne!

8. Cegły i wrona (przepraszam, kruk) - chodzi generalnie o szkołę, jest przepiękna, zupełnie jak Hogwart. Poza tym jak to ujął jeden Australijczyk "Nie chciałbym przyjechać na mecz rugby do szkoły, która na wejściu ma pięciometrowego, żelaznego kruka".

9. Pogoda - okazuje się, że wcale nie jest tak zimno. Cały dzień chodzimy w swetrach, tylko czasem muszę się wspomóc marynarką. No i wilgoć dobrze robi na skórę, włosy i drogi oddechowe.

10. Organizacja - wszystko jest tu na tip - top. We wrześniu dostałam kalendarz z rozpiską apeli do stycznia. Cały dzień jest jak w zegarku, co do minuty, co naprawdę ułatwia życie.

11. Mundurki - ciepłe, wygodne, całkiem ładne, nie musisz się zastanawiać co ubrać, ani nie ma szpanowania ciuchami. Może brzmi banalnie, ale jak raz mieliśmy dzień własnych ciuchów, to niektórzy mieli na sobie równowartość mojego stypendium.

12. Angielski - naprawdę wchodzi wszystkimi otworami. Właściwie wystarczy usłyszeć dane słówko raz, a zapada w pamięć.

No dobrze, a co jest nie do końca fajne? 

1. Bycie Inernational Student - boli. Nawet w szkole mamy taką nalepkę, specjalnych opiekunów, testy, zajęcia. Nigdy nie będziesz Anglikiem, myślę że przez zalew emigrantów, Brytyjczycy bardzo się zamykają. Nie znaczy, że są rasistami, wręcz przeciwnie, bardzo pomagają w odnalezieniu się. Ale mają zupełnie inną mentalność. Na jednej lekcji biologii Jamie miał narysować jądro komórkowe, ja miałam go poprawić. Zrobiłam mini wykład i pada pytanie - "Jak Polska zdążyła to przerobić przed nami?". Zgodnie z prawdą odpowiadam "I pamiętaj, że do szkoły idziemy w wieku sześciu lat". "A my czterech... To powinniście być głupsi od nas!". Bez zawiści, po prostu ze szczerym zdziwieniem.

2. Materiał - jeśli myślicie, że w takiej szkole, to robią jakieś mega skomplikowane rzeczy, to muszę was rozczarować. Poziom idiotyzmu na lekcjach sięga wyżej niż nasza wieża zegarowa. Nie narzekam - na maturze wystarczy, że będę w stanie utrzymać długopis. Dzisiaj myślałam, że padnę na biologii. Nauczyciel "Czy ty się nudzisz? Przerabiałaś już to?" ja "tak", n"To inaczej, czy w tej książce jest coś czego nie przerabiałaś?", j"obawiam się, że nie ma", n"To chociaż udawaj, że słuchasz i rozwiązuj sobie próbne testy". Od grupy matematycznej dostałam najfajniejszy przydomek na świecie - The Clever Girl (mądra dziewczynka). I odpowiedź na pytanie nauczyciela "Dlaczego tak?" - "Because The Clever Girl said so". 
Dlatego wszyscy, którzy myślą o szkole w Anglii, ale boją się, że sobie nie poradzą - nie ma takiej opcji. My w gimnazjum przerabiamy to co oni teraz!

3. Angielski - a raczej świadomość, że zawsze będzie drugim językiem. Poza tym ciągle popełniam jakieś błędy wywołujące śmiech na sali. Albo zgorszenie. Tudzież zdziwienie. Poza tym bardzo trudno wyrazić jasno swoje odczucia w obcym języku, dlatego naprawdę dobrze jest mieć tu jakiegoś krajana. Ja mam czterech i są dla mnie naprawdę dużym wsparciem. Poza tym trudniej się wypowiadać przed Anglikami, bo ciągle się denerwujesz, że coś przekręcisz. 

Główny budynek i przykład typowej angielskiej pogody;]
To tyle. Plusy znacząco przeważają i z całą pewnością mogę powiedzieć, że był to najlepszy miesiąc w moim życiu. Naprawdę mam poczucie, że to miejsce, do którego pasuję, jak zgubiony klocek do zestawu puzzli.

Przepraszam za długość posta. Myślę, że jak już uda mi się wam wyjaśnić najważniejsze rzeczy o funkcjonowaniu szkoły, to będę mogła umieszczać krótsze opisy.

PS. Andżelika, kocham Cię za tą herbatę!
PPS. Ten post miał się ukazać wczoraj, ale Internet działa u nas do 23, a ja się zagapiłam i skończyłam pisać dokładnie trzy minuty po czasie


;3


sobota, 5 października 2013

Kwestia świętej krowy, czyli jak St. Oswald's z namiastki staje się prawdziwym domem

Dzisiaj przeżyłam jeden z najbardziej niezwykłych dni, odkąd tu jestem, ale zanim opowiem Wam o mojej sobocie, pozwolę sobie przywołać kilka przygód z minionego tygodnia.

Otóż w środę byłam znowu na polu golfowym w Oswestry, tylko tym razem graliśmy na piętrze. To znaczy staliśmy przy balkonie bez balustrady i miotaliśmy piłeczki golfowe w bogu ducha winnych graczy z parteru. Fantastyczna zabawa, zwłaszcza jak już się nauczysz trafiać piłkę. Co ciekawe, okazuje się, że jestem w golfie oburęczna. Z tym, że lewą uderzam mocno, a prawą celnie.

Tego samego dnia byłam w Ellesmere. Chyba nie wspominałam, że uczniowie mojej szkoły mają swoje miejsce pielgrzymki - Tesco. Chodzą tam codziennie, nawet nie po zakupy, ot tak. Żeby się tam dostać trzeba drałować z milę między pastwiskami, po drodze gdzie samochody mijają cię z predkością 60 (raczej mil niż kilometrów) na godzinę, a łączna amplituda wysokości to połowa trasy na Bena Nevisa.  Zaproszenie kogoś na wycieczkę do Tesco jest bliskie z zaręczynami, a przynajmniej wyrazem prawdziwej przyjaźni. Co kto lubi. Osobiście nie cierpię chodzić do Tesco i robię to tylko w ostateczności. Ostatecznością jest dno w ostatnim kartonie mleka sojowego. Tak więc (przepraszam wszystkich polonistów!) w rzeczoną środę wracam z Ziemi Świętej, po kostki brodząc w błocie i bóg wie czym jeszcze, w szkolnych półbucikach, zalewana wodą przez wektor siły o kierunku wertykalnym, 16 stopni na południowy - zachód i zwiewana masą powietrza o kierunku horyzontalnym. Przy czym cztery litry mleka sojowego i (a jakże) ukochana woda gazowana nie stanowią przeciwwagi. I w tym momencie podwózkę proponuje mi dwóch Australijczyków w starym pikupie jak z amerykańskich filmów. Albo co najmniej jeden. W Polsce skorzystanie z takiej oferty byłoby raczej ostatnią rzeczą jaką bym zrobiła, ale tutaj jakoś ma się zaufanie do ludzi. No i niecodziennie ma się okazję wjechać do szkoły w burzy na pace do wożenia owiec.

W czwartek mieliśmy spotkanie w sprawie bezpieczeństwa w sieci. Ze wszystkimi ważnymi osobami, łącznie z przedstawicielką rady dziadków, a później prelekcję dyrektora Silver Cross. Tym, którym nazwa Balmoral nic nie mówi radzę się zainteresować kto jest dostawcą wózków dziecięcych na dwór królewski.

Piątek za to był beznadziejny. Cały dzień szedł nie po mojej myśli, w dodatku miałam z cztery sprawdziany, od których zależeć będą moje oceny okresowe. Cały dzień zdołowana, zasiadam do testu z mechaniki (co samo w sobie było całkiem miłe). Siedzimy, cisza jak makiem zasiał, bo z jakiegoś powodu mechanika za łatwą nie jest uważana. I nagle słyszę z korytarza "na-na-nananan I am the best ..." nucone na nutę ze Smurfów. Melodia staje się coraz głośniejsza, po czym drzwi otwierają się z prędkością samochodu z zadania, a za nimi stoi jedenastolatek, o szerokości dwóch przeciętnych, różowymi policzkami, blond włosami aniołka, przerażeniem na twarzy i zamierającą piosenką na ustach. Powiem tylko, że nie pamiętam śmieszniejszego sprawdzianu.

A co do soboty. Otóż obecnie trwa exeat weekend, czyli można zupełnie legalnie opuścić szkołę, co też prawie każdy skrupulatnie czyni. Większość wyjechała już wczoraj. Reszta dzisiaj o 5.30 rano, na wycieczkę do Londynu. I zostałyśmy we... trzy - ja, Franczeska i Julia. Od rana napawam się pustką i spokojem, zwłaszcza, że w moim skrzydle nie ma nikogo. Ponieważ prawie cała szkoła opustoszała, to żebyśmy nie siedziały w pustej stołówce nasi opiekunowie zaprosili nas na lunch. Jedliśmy w naszej szklarnio - jadalni, razem z ich dziećmi i (juppi) w końcu było w miarę normalne pieczywo. I hummus. I suszone pomidory. I domowe buraczki. I cała masa innych pysznych rzeczy. A potem siedzieliśmy i rozmawialiśmy, tak jak w domu. Bo dziewczyny tutaj są trochę jak siostry, nawet jeśli nie jesteście przyjaciółkami to sobie pomagacie. Byłam też biegać. I powiem, że różne przeszkody spotykałam, łącznie ze szpalerem policji konnej, ale dzisiaj mogłam poczuć się jak w Indiach, gdy przez drogę przemaszerowało mi stado krów. Stałam i czekałam, aż farmer z synem przepędzą je na pastwisko, widok prześmieszny. A i biegł dzisiaj przede mną królik. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że była to normalna droga dla samochodów. Wieczorem, razem z rodziną naszych opiekunów oglądaliśmy jakiś bzdurny TV show, coś w rodzaju tańca z gwiazdami, tylko bez gwiazd. Byłam po tym cała w kociej sierści, gdyż jeden z naszych kotów uwielbia ładować się na kolana i wycierać energicznie w czyjeś spodnie. I jak tak siedziałam z Nil, oglądając tańczące (ekhem) Brytyjki po pięćdziesiątce i słuchając kłótni Harrego i Annie to pomyślałam, że każdy z nas trafił do dobrej szkoły, ale tylko ja trafiłam do nowego domu. 

wtorek, 1 października 2013

Podsumowanie opadów na miesiąc pierwszy

Można powiedzieć, że właśnie minął miesiąc odkąd zamieszkałam w Wielkiej Brytanii (choć w szkole jestem troszkę krócej), więc uważam się za upoważnioną do pierwszych komentarzy. O tym, że Wyspiarze to naród dziwny wie chyba każdy, ale oto moje najciekawsze spostrzeżenia na ich temat.

1. To jakieś międzynarodowe nieporozumienie, że Angole wynaleźli kanapki. Z chleba istnieje tylko jeden właściwy - tostowy. Idealne kwadraty, już w plasterkach, w dodatku opakowane w higieniczną folię. I dają poczucie bycia szefem kuchni - w końcu to sztuka wyjąć grzankę w takim momencie by była złota. Każde inne pieczywo smakuje jak pocukrzony styropian. Co ciekawe, nasza kuchnia oferuje pełen wybór okładów na kanapki, tak więc pozwolę sobie objaśnić. Dżem i miód je się z serem. Szynkę z frytkami. Tuńczyka z sałatą. Pomidora w ćwiartkach. Masło (uwaga!) z owsianką, w stosunku 1:1, tzn pół łyżeczki masła, na pół łyżeczki owsianki.

2. Każdy tutaj ma fiksum - dyrdum na punkcie pożarów. Wszystkie drzwi w szkole są przeciwpożarowe, przez co nie można ich otworzyć, bo ważą z tonę. A nawet jak je już przepchniesz, to od razu włącza się alarm, bo okazuje się, że to wyjście ewakuacyjne. Alarm włącza się też podczas prasowania, gotowania wody, sprzątania miotełkami do kurzu, lakierowania włosów czy jak temperatura stanie się niebezpiecznie wysoka (co tutaj oznacza ok 25 stopni). By trochę ułatwić, w łazienkach nie ma kontaktów. Poza tym co jakiś czas mamy alarmy próbne, o dowolnej godzinie dnia i nocy. Byśmy nie zapomnieli, co trzeba wtedy zrobić na każdej ścianie wisi instrukcja. No i oczywiście są specjalni prefekci odpowiedzialni tylko za akcje ewakuacyjne, mamy też listę, na której zapisujemy gdy wychodzimy, by w przypadku ognia było wiadomo, że nie jesteśmy w budynku. Jedyne co mnie zastanawia, to ile pożarów rocznie przypada na państwo, w którym narodową pogodą jest deszcz, a wszystkie domy są z cegieł i kamienia?

3. Jeśli myślicie, że w Polskich hipermarketach można dostać tylko zapakowane, sztuczne jedzenie, to znaczy, że wasz próg tolerancji tkwi jeszcze w połowie dwudziestego wieku. Otóż tutaj nawet arbuzy są zapakowane w szykowne, plastykowe szkatułki z serduszkiem i napisem "eco - friendly". Nie wiem kto to ten eco, ale musi strasznie nienawidzić naszej planety. Nawet ziemniaków nie dostaniesz na wagę. Największym szaleństwem jakie dotąd spotkałam była staruszka sprzedająca pomidorki koktajlowe, na ulicy, w woreczkach śniadaniowych. Warto też wspomnieć, że Anglicy w proszku mają wszystko, nawet tort instant dostaniesz. Myślę, że znalezienie wody w saszetkach to kwestia następnego miesiąca.

4. Na wsiach chodników nie ma. Nie wiem, czy to oznacza, że po wsi się nie chodzi, czy że jeszcze nie odkryłam alternatywnej metody. Mam ciche podejrzenie, że można to przejść przez czyjeś pastwisko - wskazywałyby na to liczne drogowskazy "Ścieżka publiczna" skierowane w stronę stada krów. Bydła i owiec mamy tu całą masę (ale twarogu ani grama, jedynie "cottage cheese" przypominający danio zostawione na miesiąc w lodówce. Tęsknię strasznie, ale przynajmniej będzie do czego wracać na Święta), pierwszą rzeczą jaką zobaczyłam rano przez okno był farmer, z zacięciem rajdowca, popylający na turbo kosiarce w dół zbocza, goniąc galopujące krowy. Tak, krowy potrafią galopować. Przynajmniej te angielskie.

Nie będę pisała, że dużo pada, jest zimno jak na starym poznańskim dworcu, ale wszyscy i tak chodzą w dzianinkowych swetrach, i że nieśmiertelne "hołorju" stoi wyżej niż "godsejfdekłin", "sexdrugsentrokentrol" czy "łerizdetojlet". Co kto lubi.