wtorek, 7 stycznia 2014

AAAAAAAAAAA [dzika radość]

Plan był taki - wsiadam o 10.30 na kochanej Ławicy w samolot marki Ryan-air, elegancko pociągiem do starego, dobrego Shrewsbury, no a potem to już z górki, autobusik i za jasnego jestem w domciu, może nawet na chór zdążę. No cóż, więc był, ale tylko w zamyśle. I nawet jak szłam po kolana w błocie, w ciemności, że nie widziałam własnych rąk, z księgą Mormonów pod pachą, to cały czas nie miałam pojęcia co mogło pójść nie tak. Ale zacznijmy od początku.

Po pierwsze, być może się Wam wydaje, że to pekape jest wiecznie w dołku czasowym. Cóż, liniom lotniczym, choć szybują wysoko też się to zdarza. Mieliśmy półgodzinną obsuwkę, co oznaczało, że załapię się na pociąg dopiero godzinę później. Oczywiście na żadnej tablicy ani śladu mojego transportu, więc łyżwa do informacji. Tam miły Pan Hindus I wydrukował mi rozpiskę i sprzedał bilet. W przedziale miły Pan Hindus II upewnił mnie, że wszystko idzie dobrze. No i szło, dopóki w Crewe nie spóźniły się trzy pociągi, przez co był kocioł jak na Pokątnej. I gdy tak stałam jak sierota pod tablicą odjazdów, podchodzi do mnie dziewczyna, na kilometr widać, że Amerykanka, z plakietką "siostra jakaśtam". Hmmm, będzie ciekawie. Zanim się spostrzegłam, stałam ze świętą Księgą Mormonów w ręce, a dwie misjonariuszki z entuzjazmem pokazywały mi swoje ulubione fragmenty, w tym ten, gdy Jezus po zmartwychwstaniu pojechał odwiedzić Amerykę Północną.

No jakoś się dotarło do Shrewsbury, prawie jak w domu się czułam. Lecę na autobus, ale oczywiście jak na moim zegarku jest trzecia, to na ich już pięć po. Trudno, następny o 3.30. Czekam. 3.25. Pewnie podstawią później. 3.30. Może ma opóźnienie. 3.40. Hmmmm... Drałuję do informacji, a tam pani mówi, że o 3.30 nie ma żadnego autobusu. Ale przecież jest na rozpisce! No tak, ale to do dupy przewoźnik i drukuje złe rozkłady. Dopiero o 4.30 udało mi się dostać do autobusu. W Ellesmere byłam o 5.30. Dzwonię do Oswalda, żeby mi powiedzieli czy jakaś taksówka dostępna. Dzwonię raz, drugi... trzeci, a głucho jak bym w pień pukała. Stwierdziłam, że niech mnie pocałują w nos, zarzuciłam walizę i na szagę do szkoły. Przynajmniej zaliczyłam już błotny chrzest. Gdy tak szłam, przyszła mi do głowy myśl, że nigdy nie biegam na tramwaj żeby ćwiczyć cierpliwość, ale teraz to już chyba mistrzostwo osiągnęłam. Zwłaszcza, że jak dowlokłam się do domu, wtargałam wszystko na piętro, stanęłam przed swoimi drzwiami, to mogłam sobie najwyżej klamkę pocałować, bo na ferie wszystkie pokoje zostały zakluczone. 

  

1 komentarz:

  1. Ninuś, to całkiem pechowy dzień ,ale jak sama się przekonałaś nie tylko u nas są opóźnienia w komunikacji.Nowy Rok rozpoczęty z przystankami to cały rok będzie doskonały i tego Tobie życzę. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń