sobota, 16 listopada 2013

Właśnie udało mi się wślizgnąć do mojego pokoju bez zwracania uwagi naszej housemother - sukces! Nie myślcie sobie, że wymykałam się nielegalnie ze szkoły. Sprawa jest bardziej skomplikowana, mianowicie nasze pobocza zamieniły się w koryta błota. Dosłownie ma się wrażenie brodzenia w Nutelli. Możecie sobie wyobrazić, jak po takim spacerku wyglądają buty. Tak, tak, stereotypowy wizerunek angielskiego farmera w kaloszkach wcale nie jest endemitem z książek dla dzieci, zwyczajnie bez gumowych butów na wyspach się nie przeżyje. Inna sprawa, że jak się nie ma własnej sini (tudzież werandy) trzeba to całe błoto wnieść do domu.

A co w szkole? Oj dużo się działo, po pierwsze mieliśmy assesment week, czyli pisaliśmy testy z każdego przedmiotu, żeby ocenić nasze postępy. Jak już mówiłam, system ma plusy i minusy. Zaletą jest na pewno to, że siedzę sobie właśnie, piję herbatkę, patrzę w okno i nie muszę martwić się niczym poza poprawnością językową. A co do wad, to możecie sobie wyobrazić jak stresujący jest taki tydzień. We wtorek mieliśmy dzień hmmm... socjalizacji? Przygotowania do życia w społeczeństwie? Trudno określić, polegało to na tym, że mieliśmy trzy bloki zajęć: bezpieczeństwo na drogach, wychowanie seksualne i prezentację o składaniu papierów na brytyjskie uczelnie. Jestem bardziej niż pewna, że jeśli właśnie przeczytał to jakiś polski uczeń, jego pierwszą myślą było "Matko Boska, ale się musieli wynudzić". A powiem Wam, że ja byłam miło zaskoczona, gdyż spodziewałam się typowych wykładów, wygłaszanych przez ludzi, którzy nie mają pojęcia o czym mówią, a w rzeczywistości zajęcia były bardzo różnorodne.
Przy okazji pozwolę sobie krótko napisać o procesie składania na brytyjskie uniwerki. Rekrutacja odbywa się w internecie i jest przeprowadzana przez jeden system - UCAS. Wszystkie kursy (ok 55 tys) na wszystkich uczelniach na wyspach są tam zarejestrowane. Na stronie można znaleźć informację o każdym konkretnym kierunku, wraz z wymaganymi ocenami (zarówno w systemie AL jak i IB). Każdy kandydat (poza medycyną i weterynarią) ma prawo aplikować na pięć kursów (uczelnie poza UK się nie liczą, można wysłać dowolną ilość zgłoszeń). Papiery wysyłane są w najpóźniej do stycznia (ale to już zupełna ostateczność, większość osób robi to przed grudniową przerwą lub wcześniej). Możecie jednak zapytać, jak można składać dokumenty ponad pół roku przed maturą? Otóż wysyła się swoje proponowane oceny, które są wystawiane przez szkołę (na podstawie AS exams dla AL, mock exams dla IB i ogólnej pracy ucznia na zajęciach). Do tego dołączone są opinie nauczycieli oraz największa zmora każdego przyszłego studenta - personal statement. W dokładnie 47 linijkach, nie przekraczając 4 tys znaków (spacje też się liczą) należy opisać całe swoje życie i wszystkie osiągnięcia akademickie, sportowe, artystyczne i każde inne. Zadanie szalenie trudne, gdy nasze U6 wysyłało swoje zgłoszenia, niejeden wieczór w Oswaldzie upłynął nam na debatowaniu czy dużą różnicę robi zamienienie spójnika na przecinek, albo czy wycięcie jednego przymiotnika nie pogrzebie czyiś szans na inżynierię/prawo/medycynę. Po zaakceptowaniu zgłoszenia kandydaci czekają na odpowiedź uniwersytetów, część z nich zostanie też zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną (choć powoli się od tego odchodzi). Ostateczne odpowiedź dostaje się jednak dopiero w sierpniu, razem z wynikami matury (uczelnie dostają je w poniedziałek, szkoły w środę, a uczniowie w czwartek, czasem nawet o późniejszej porze niż list z uniwerku). 

A co robiłam wczoraj wieczorem, żeby odpocząć po całym tygodniu. Otóż pilnowałam dwudziestki diabolątek, które ktoś przebrał za urocze dzieci. Zupełnie przypadkiem zostałam poproszona o zaopiekowanie się uczniami Lower School w czasie, gdy ich rodzice brali udział w drzwiach otwartych. Po wejściu do szkoły pokazano mi grupkę grzecznych dzieciaczków w mundurkach. Usłyszałam tylko "weź ich na kolację, a potem włącz film, oni wiedzą gdzie". Schody zaczęły się gdy tylko doszłam do stołówki - z kartki wynikało, że jestem odpowiedzialna za okrągłą piętnastkę, ale niezależnie jak bardzo się starałam ich policzyć, wychodziło dziewiętnaście. Co ciekawsze, po sprawdzeniu obecności każdy zaklinał się, że go wyczytałam. Zresztą nie było czasu się zastanawiać, kto przyszedł na kocią łapę, bo wmontowano im w sweterki małe magnesiki, które sprawiały, że co i rusz ręka jednego lądowała w oku drugiego. Musiałam więc założyć, że zasada nieoznaczoności Heisenberga odnosi się też do dzieci - im bardziej starasz się takiego namierzyć, tym bardziej zmienia się jego położenie, więc nigdy nie wiesz który jest który. 
Muszę przyznać, że dzieci mają żelazną logikę wmontowaną w te małe główki. No bo jak wytłumaczyć jedenastolatkowi, który w EC mieszka dłużej niż ja uczę się biologii, że musi poczekać aż reszta skończy i nie może wrócić do szkoły, trasą którą przemierza codziennie jakieś osiem - dziesięć razy? Gdy udało zagonić się nam zagonić wszystkie krzyczące i biegające po trawniku stworki do klasy, przez pierwsze 15 minut oglądali film. Potem jednak moi dwaj pomocnicy, Max i Elia, którzy spontanicznie postanowili się do nas przyłączyć po drodze, musieli iść na rejestrację. I wtedy okazało się, że do tej pracy trzeba mieć przeszkolenie w policji. Szczerze powiedziawszy czułam się jak na filmie, czekałam tylko aż zostanę przywiązana do krzesła. Dość powiedzieć, że klasa zamieniła się w poligon - wszędzie latały papierowe kulki i samoloty, dwóch chłopców przebranych za łosia i niedźwiedzia goniło się po stołach, ze trzech siedziało pod nimi, a kolejny wyglądał zza przewróconej ławki jak żołnierz w okopie. Nie miałam czasu ich spacyfikować, bo dwóch innych inscenizowało pojedynek rycerski używając krzeseł i kijów od hokeja, przy czym jeden chciał mieć konika i ciągnął swojego coraz bardziej fioletowego kolegę za krawat. Ktoś dorwał się do komputera i po otwarciu 23 internet expolerów włączył na cały regulator piosenkę z nagromadzeniem wyrazu "fuck", wywołując ogólną uciechę. W międzyczasie rozpakowano gry i po sali zaczęły krążyć szklane kulki i kostki. Gdy zastanawiałam się czy ratować wystawkę rzeźb z masy papierowej czy gonić trójkę piątoklasistów (nasza trzecia), którzy uciekli na strych, śliczny blondynek o wyglądzie aniołka chwycił wiadro kredek i z rozbrajającym uśmiechem wysypał je pod moje nogi. Na końcu klasy, tak zwany kozioł ofiarny, siedział między dwójką kolegów, którzy zapamiętale go szczypali i zanosząc się płaczem krzyczał "Anarchia, anarchia, pomrzemy tu. A ty nawet nie wiesz co to anarchia, jesteś tak głupi! Nienawidzę cię!". Na to wszystko jeden chłopak, który dotychczas siedział bez słowa, wstał, grobowym głosem powiedział mi, że chyba tu wszyscy poszaleli, to nie jest normalne i on ma tego serdecznie dosyć. Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. 

I wiecie co? Już mam zarezerwowane następne popołudnie z dziećmi. Myślę, że zabawę miałam niegorszą niż oni. Muszę jednak powiedzieć, że przez jeden wieczór w zupełności zmieniłam swoje nastawienie do nauczycieli. Oczywiście, zawsze szanowałam tych, którzy mnie uczyli, byli ekspertami w swojej dziedzinie, ale przyznam się szczerze, nigdy nie uważałam pań z nauczania początkowego za szczególnie przepracowane. Przepraszam. I przede wszystkim dziękuję, za to że nigdy żadna z nich nie zgubiła mnie na wycieczce, nie pozwoliła moim kolegom wybić mi zębów czy złamać ręki. W dodatku była mnie w stanie jeszcze czegoś nauczyć, bo moim jedynym zmartwieniem wczoraj było, żeby wszyscy wrócili cali do domu. Uwierzcie, oni naprawdę byli sobie w stanie krzywdę zrobić. I choć nie miałam serca krzyczeć na nich, w końcu to były tylko dzieci po całym tygodniu szkoły, które chciały wrócić do domu, to rozumiem frustrację niektórych pedagogów. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy ucznia nie można dotknąć, bo grozi to wycieczką do kicia, a z drugiej strony czasem nie da się inaczej powstrzymać go od zrobienia krzywdy sobie i innym.

Warto więc czasem okazać więcej wyrozumiałości, gdy spotykamy wycieczkę szkolną, która z powodzeniem niszczy nam przyjemność jedzenia w restauracji czy oglądania filmu. Pomyślmy sobie wtedy, że ta wymęczona kobieta na końcu, ma dużo na głowie i bez naszego biadolenia. 

6 komentarzy:

  1. ,,ich rodzice brali udział w drzwiach otwartych'' -takie małe przejęzyczenie ;-) Masz ciekawy styl pisania, mogłabyś książki pisać :-) Śmiałam się do rozpuku!

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja myślałem, że René Goscinny miał tylko wybujałą fantazję...

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć, jestem w 3 gim. i chciałabym pojechać na takie stypendium. Myślisz, że aparat ortodontyczny byłby przeszkodą? A tak w ogóle to duża konkurencja? I co ma być w dossier? Dzięki za bloga, bardzo ciekawy

    OdpowiedzUsuń
  4. Co do aparatu, to na pewno jest to pewne utrudnienie - sama mam ten problem, jednak nie jest to przeszkoda nie do przejścia. Jednym wyjściem jest leczenie się w polsce podczas ferii i halftermów - tak naprawdę większość stypendystów jest w domu co 5 - 6 tyg, więc da się to jakoś dopasować. jeśli jednak jesteś takim narwańcem jak ja, co za nic nie chce wrócić, pozostaje Ci leczenie prywatne w anglii. Nie musisz się też martwić znalezieniem lekarza, gdyż szkoła najczęściej pomaga w takich sprawach.
    co do konkurencji to trudno mi powiedzieć, tak naprawdę różni się z roku na rok. na pewno konkuruje się z ludźmi nietypowymi, którzy mają bardzo zróżnicowane zainteresowania i nie można jednoznacznie powiedzieć kto jest lepszy.
    a co do dossier to ja osobiście uważam, że warto dać wszystko co się tylko da (no może podstawówkę można sobie podarować). Anglicy bardzo lubią uczniów o wszechstronnych zainteresowaniach i nawet jeśli nie odnosisz spektakularnych sukcesów na danym polu warto pokazać, że coś robisz w tym kierunku (np. nie jesteś typem sportowca, ale i tak grasz w koszykówkę dla przyjemności). na pewno nie można pominąć wolontariatów czy samorządu. Jeśli masz dobre kontakty z nauczycielami z gimnazjum (jeszcze czas żeby o nie zadbać;) można ich poprosić o dodatkowe opinie, np. że wykazywałaś się dużą opikuńczością bawiąc się z młodszymi dziećmi. czasem warto poświęcić tylko kilka popołudni żeby zdobyć "łatwy" papierek. choć osobiście tego nie pochwalam to tu jest to na porządku dziennym - każda nawet najmniejsza aktywność się liczy=]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, mam nadzieję, że kiedyś mi się uda. Na razie śledzę tegoroczną kwalifikację i marzę ;)

      Usuń
  5. 38 year old Mechanical Systems Engineer Kleon Aldred, hailing from Listuguj Mi'gmaq First Nation enjoys watching movies like Destiny in Space and Dowsing. Took a trip to Rock Drawings in Valcamonica and drives a Ferrari 250 GT LWB Berlinetta Tour de France. Czytaj dalej

    OdpowiedzUsuń