Dzisiaj będzie emocjonalnie i filozoficznie. Mam nadzieję, że skłonię Was do pewnych refleksji.
Zacznę od tego, że w piątek miałam niebywałą przyjemność wybrać się do Shrewsbury na oryginalne przedstawienie sztuki kathakali. Według ukochanego źródła uczniów wszystkich szkół, Wikipedii, jest to "dramat teatralny w klasycznych tańcach hinduskich". Tyle, że ten opis tak się ma do kathakali jak określenie całego smaku i konsystencji czekolady mianem "słodkawa". Pozwolę sobie napisać swoje wyjaśnienie. Kathakali to rodzaj pantomimy, w której historia jest opowiadana za pomocą niezwykle złożonego języka migowego. Aktorzy uczą się go trzynaście lat w specjalnych szkołach w Indiach. Tematyka przedstawień to mitologiczne dzieje bóstw i ludzi szlachetnie urodzonych. Nie ma dekoracji, ale artyści noszą niezwykłe stroje - kolorowe, na stelażach, z trójwymiarowym makijażem. Wszystkiemu akompaniuje rytmiczne bębnienie i modlitewny śpiew, który wprowadza aktorów i publiczność w pewien rodzaj transu. Jednak najważniejsze element to fakt, że na scenie pojawiają się prawdziwi bogowie. Aktorzy wierzą, że podczas swojego tańca stają się bóstwami, a ja mogę Was zapewnić, że to prawda. Istoty, które występowały na scenie nie były ludźmi, co do tego zgadzaliśmy się wszyscy. Byliśmy tez pewni, że gdyby jeden z muzyków zamilkł, gdyby bębny przestały grać, stałoby się coś strasznego. Każdy z nas inaczej to przeżył, Cassie wyszła blada jak ściana na trzęsących się nogach, Mathiew chyba pierwszy raz nie wiedział jak coś podsumować, a Billy był jeszcze bardziej milczący niż zazwyczaj, choć myślałam, że to niemożliwe. Ja osobiście byłam zafascynowana, miałam wrażenie jakby jakaś siła przyciągała mnie do tych postaci. Z pewnością była to najbardziej poruszająca sztuka jaką widziałam, i choć nie rozumiałam żadnego ze znaków miałam wrażenie jak by do mnie przemawiała w zupełnie nieznany mi sposób.
Niestety w sobotę przeżyłam coś zupełnie odwrotnego, choć równie silnego. Mianowicie, zupełnie nieplanowanie skończyłam na wycieczce do Manchesteru. Byłam pewna, że "shopping" to tylko chwyt marketingowy, mające przyciągnąć potencjalnych uczestników, a autokar wyrzuci nas gdzieś w centrum, gdzie będzie można poszwędać się po starówce, czy odwiedzić jakieś muzeum. Ku mojemu przerażeniu zatrzymaliśmy się na obrzeżach miasta, przed najdziwniejszym budynkiem jaki w życiu widziałam. Po pierwsze, był ogromny. W sumie nic Wam to nie mówi, bo moja definicja ogromności nigdy nie sięgała tak daleko. Przynajmniej w odniesieniu do sklepu. Jednak to nie jego wielkość sprawiała, że wyglądał groteskowo, tylko fakt, że dach wieńczyła kopuła jak w bazylice św. Piotra, łącznie z aniołami stojącymi na obrzeżach. Nad głównym wejściem umieszczona była rzeźba Zeusa z jednorożcem i gryfem. W tym momencie zrozumiałam, że właśnie stoję przed współczesnym miejscem kultu, gdzie krzyż zastąpiono symbolem przekreślonego "S".
Po wejściu stanęłam przed wielkimi marmurowymi schodami, pod kryształowym kandelabrem o średnicy paru metrów. Tak naprawdę cały obiekt jest wykończony marmurami i złotem. Wszędzie stoją rzeźby stylizowane na antyczne dzieła. Sufity są podtrzymywane przed kolumny w stylu, głównie w stylu korynckim. Pod przeszkolonymi kopułami stoją sztuczne palmy. Zły smak? Ja bym to nazwała chorym pomysłem. Wrażenie potęgował fakt wszechobecnych ozdób świątecznych - naturalnej wielkości sań Mikołaja pod sufitem, migoczących stroików z plastyku, stert prezentów, które nie wyrażają innej miłości poza tą rządzącą światem - do pieniądza. Nad wszystkim królowała wysoka na trzy piętra śpiewająca choinka. I nie wiem co było bardziej przerażające - jej plastykowe oczy, czy mój kolega, który był nią oczarowany. Nie byłam wcale zdziwiona, gdy nagle znalazłam się na pokładzie ekskluzywnego wycieczkowca, a piętro niżej zobaczyłam podświetlany basen i wielki telebim z logiem coca - coli. Pozostali sponsorzy wyświetlani byli na suficie w sztuczne, świecące gwiazdy. Zaczynając od choinki, poprzez chór gospel i orkiestrę dętą co kilka sklepów była inna muzyka. Możecie zapytać co znajduje się w takim budynku. Cóż, restauracje i sklepy (po dziesięć z każdego rodzaju, bo przecież hamburger jest tak skomplikowaną potrawą, że wcale nie smakuje wszędzie tak samo) to tylko początek. Poza nimi było kino, Legoland, oceanarium, pole golfowe, centrum fitness, bungee z parkiem linowym, "obszar zabaw" (cokolwiek to znaczy), ścianka wspinaczkowa, a na końcu tego całego dobytku znaleźliśmy coś w rodzaju agory. Plac z gigantyczną fontanną, pod gołym niebem, a dookoła sklepy, jak w starożytnej Grecji. Żeby nie zmarnować miejsca na środku mieścił się jarmark bożonarodzeniowy - tak, tak, pieczone kasztany, jabłka w karmelu i pierniki, a do tego żywe renifery, Mikołaj, karuzela i śpiewające misie. Prawie jak Weichnachtsmarkt, tylko cieplej. I z deszczem. I wiecie co Wam powiem? To była jedyna autentyczna rzecz, jaką tego dnia widziałam. Jak ziarnko piasku w oku Boga Dolara, bo tylko on przeszkadzał Konsumentom w dotarciu do kolejnych miejsc kultu. Był bardziej skuteczny niż kraty - dookoła agory była kolejka do Mikołaja i trzeba było czekać na przejście. Mimo tego nikt nie zaryzykował przejścia przez środek rynku, jakby nagle wyłączono do z rzeczywistości.
Konsumenci byli jak zombie. Bez twarzy, definiowani przez ilość dźwiganych toreb - krwawych ofiar, godzin poświęconych w biurze, podczas których jedyną nadzieją była wizja zamienienia swojego czasu (życia) na materialne dobra. W końcu coś materialnego można potrzymać, więc musi mieć większą wartość niż nieuchwytny czas. I powiem Wam, że pierwszy raz było mi niedobrze z powodu kondycji moralnej świata. Teraz pewnie pomyślicie sobie, że mówię jak jakaś lepsza, jak ktoś kto widzi więcej. Więc jeszcze widzę. I krzyczę! Boję się, że też kiedyś stracę twarz. Że zamiast imienia będę identyfikowana za pomocą numeru w spisie Konsumentów. Najpierw myślałam, że przestaliśmy żyć, ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek nasz byt na Ziemi był czymś więcej niż tylko egzystencją. Dlaczego teraz, kiedy w końcu mamy możliwość nie walczenia o każdy kolejny dzień życia, zaczynamy oddawać nasz czas z własnej woli? Jedną z odpowiedzi jest fakt, że tak jest łatwiej. Po całym dniu, kto chce jeszcze więcej robić? I po co? Dla satysfakcji? Przecież jest tyle prostszych rzeczy, które efektywniej stymulują ośrodki przyjemności w mózgu. Tylko, że trzeba mieć na nie pieniądze. I koło się zamyka.
Proszę, jeśli dotarłeś do końca tego długiego monologu, zatrzymaj się na chwilę. Pomyśl, w jakim kierunku zmierza Twoje życie. I zastanów się czy warto. Czy nie przegapiłeś czegoś naprawdę ważnego. Czy przed śmiercią będziesz mógł wspomnieć coś poza śpiewającą choinką i wakacjami w Egipcie? Nie, zaraz to były Kanary. Albo Dominikana. A zresztą co za różnica, leżaki i drinki zbytnio się nie różnią. Nie wiemy, co czeka nas po drugiej stronie. I z naukowego punktu widzenia mamy tylko jedną szansę na nowe, lepsze życie.
Dziękuję dwóm wspaniałym osobom, które wczoraj pomogły mi uporządkować myśli. Nawet nie wiecie, jak bardzo tego potrzebowałam.
No to dzisiaj przygrzałaś z grubej rury! I dobrze! Cieszę się, że widzisz wiele rzeczy w szerokiej perspektywie! I nie dołuj się za bardzo, bo jeszcze nam zatęsknisz za M1 na Franowie :-)
OdpowiedzUsuń