niedziela, 10 listopada 2013

Jakie niebezpieczeństwa czają się w brytyjskich centrach handlowych

Dzisiaj będzie emocjonalnie i filozoficznie. Mam nadzieję, że skłonię Was do pewnych refleksji.

Zacznę od tego, że w piątek miałam niebywałą przyjemność wybrać się do Shrewsbury na oryginalne przedstawienie sztuki kathakali. Według ukochanego źródła uczniów wszystkich szkół, Wikipedii, jest to "dramat teatralny w klasycznych tańcach hinduskich". Tyle, że ten opis tak się ma do kathakali jak określenie całego smaku i konsystencji czekolady mianem "słodkawa". Pozwolę sobie napisać swoje wyjaśnienie. Kathakali to rodzaj pantomimy, w której historia jest opowiadana za pomocą niezwykle złożonego języka migowego. Aktorzy uczą się go trzynaście lat w specjalnych szkołach w Indiach. Tematyka przedstawień to mitologiczne dzieje bóstw i ludzi szlachetnie urodzonych. Nie ma dekoracji, ale artyści noszą niezwykłe stroje - kolorowe, na stelażach, z trójwymiarowym makijażem. Wszystkiemu akompaniuje rytmiczne bębnienie i modlitewny śpiew, który wprowadza aktorów i publiczność w pewien rodzaj transu. Jednak najważniejsze element to fakt, że na scenie pojawiają się prawdziwi bogowie. Aktorzy wierzą, że podczas swojego tańca stają się bóstwami, a ja mogę Was zapewnić, że to prawda. Istoty, które występowały na scenie nie były ludźmi, co do tego zgadzaliśmy się wszyscy. Byliśmy tez pewni, że gdyby jeden z muzyków zamilkł, gdyby bębny przestały grać, stałoby się coś strasznego. Każdy z nas inaczej to przeżył, Cassie wyszła blada jak ściana na trzęsących się nogach, Mathiew chyba pierwszy raz nie wiedział jak coś podsumować, a Billy był jeszcze bardziej milczący niż zazwyczaj, choć myślałam, że to niemożliwe. Ja osobiście byłam zafascynowana, miałam wrażenie jakby jakaś siła przyciągała mnie do tych postaci. Z pewnością była to najbardziej poruszająca sztuka jaką widziałam, i choć nie rozumiałam żadnego ze znaków miałam wrażenie jak by do mnie przemawiała w zupełnie nieznany mi sposób. 

Niestety w sobotę przeżyłam coś zupełnie odwrotnego, choć równie silnego. Mianowicie, zupełnie nieplanowanie skończyłam na wycieczce do Manchesteru. Byłam pewna, że "shopping" to tylko chwyt marketingowy, mające przyciągnąć potencjalnych uczestników, a autokar wyrzuci nas gdzieś w centrum, gdzie będzie można poszwędać się po starówce, czy odwiedzić jakieś muzeum. Ku mojemu przerażeniu zatrzymaliśmy się na obrzeżach miasta, przed najdziwniejszym budynkiem jaki w życiu widziałam. Po pierwsze, był ogromny. W sumie nic Wam to nie mówi, bo moja definicja ogromności nigdy nie sięgała tak daleko. Przynajmniej w odniesieniu do sklepu. Jednak to nie jego wielkość sprawiała, że wyglądał groteskowo, tylko fakt, że dach wieńczyła kopuła jak w bazylice św. Piotra, łącznie z aniołami stojącymi na obrzeżach. Nad głównym wejściem umieszczona była rzeźba Zeusa z jednorożcem i gryfem. W tym momencie zrozumiałam, że właśnie stoję przed współczesnym miejscem kultu, gdzie krzyż zastąpiono symbolem przekreślonego "S". 


Po wejściu stanęłam przed wielkimi marmurowymi schodami, pod kryształowym kandelabrem o średnicy paru metrów. Tak naprawdę cały obiekt jest wykończony marmurami i złotem. Wszędzie stoją rzeźby stylizowane na antyczne dzieła. Sufity są podtrzymywane przed kolumny w stylu, głównie w stylu korynckim. Pod przeszkolonymi kopułami stoją sztuczne palmy. Zły smak? Ja bym to nazwała chorym pomysłem. Wrażenie potęgował fakt wszechobecnych ozdób świątecznych - naturalnej wielkości sań Mikołaja pod sufitem, migoczących stroików z plastyku, stert prezentów, które nie wyrażają innej miłości poza tą rządzącą światem - do pieniądza. Nad wszystkim królowała wysoka na trzy piętra śpiewająca choinka. I nie wiem co było bardziej przerażające - jej plastykowe oczy, czy mój kolega, który był nią oczarowany. Nie byłam wcale zdziwiona, gdy nagle znalazłam się na pokładzie ekskluzywnego wycieczkowca, a piętro niżej zobaczyłam podświetlany basen i wielki telebim z logiem coca - coli. Pozostali sponsorzy wyświetlani byli na suficie w sztuczne, świecące gwiazdy. Zaczynając od choinki, poprzez chór gospel i orkiestrę dętą co kilka sklepów była inna muzyka. Możecie zapytać co znajduje się w takim budynku. Cóż, restauracje i sklepy (po dziesięć z każdego rodzaju, bo przecież hamburger jest tak skomplikowaną potrawą, że wcale nie smakuje wszędzie tak samo) to tylko początek. Poza nimi było kino, Legoland, oceanarium, pole golfowe, centrum fitness, bungee z parkiem linowym, "obszar zabaw" (cokolwiek to znaczy), ścianka wspinaczkowa, a na końcu tego całego dobytku znaleźliśmy coś w rodzaju agory. Plac z gigantyczną fontanną, pod gołym niebem, a dookoła sklepy, jak w starożytnej Grecji. Żeby nie zmarnować miejsca na środku mieścił się jarmark bożonarodzeniowy - tak, tak, pieczone kasztany, jabłka w karmelu i pierniki, a do tego żywe renifery, Mikołaj, karuzela i śpiewające misie. Prawie jak Weichnachtsmarkt, tylko cieplej. I z deszczem. I wiecie co Wam powiem? To była jedyna autentyczna rzecz, jaką tego dnia widziałam. Jak ziarnko piasku w oku Boga Dolara, bo tylko on przeszkadzał Konsumentom w dotarciu do kolejnych miejsc kultu. Był bardziej skuteczny niż kraty - dookoła agory była kolejka do Mikołaja i trzeba było czekać na przejście. Mimo tego nikt nie zaryzykował przejścia przez środek rynku, jakby nagle wyłączono do z rzeczywistości.

Konsumenci byli jak zombie. Bez twarzy, definiowani przez ilość dźwiganych toreb - krwawych ofiar, godzin poświęconych w biurze, podczas których jedyną nadzieją była wizja zamienienia swojego czasu (życia) na materialne dobra. W końcu coś materialnego można potrzymać, więc musi mieć większą wartość niż nieuchwytny czas. I powiem Wam, że pierwszy raz było mi niedobrze z powodu kondycji moralnej świata. Teraz pewnie pomyślicie sobie, że mówię jak jakaś lepsza, jak ktoś kto widzi więcej. Więc jeszcze widzę. I krzyczę! Boję się, że też kiedyś stracę twarz. Że zamiast imienia będę identyfikowana za pomocą numeru w spisie Konsumentów. Najpierw myślałam, że przestaliśmy żyć, ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek nasz byt na Ziemi był czymś więcej niż tylko egzystencją. Dlaczego teraz, kiedy w końcu mamy możliwość nie walczenia o każdy kolejny dzień życia, zaczynamy oddawać nasz czas z własnej woli? Jedną z odpowiedzi jest fakt, że tak jest łatwiej. Po całym dniu, kto chce jeszcze więcej robić? I po co? Dla satysfakcji? Przecież jest tyle prostszych rzeczy, które efektywniej stymulują ośrodki przyjemności w mózgu. Tylko, że trzeba mieć na nie pieniądze. I koło się zamyka.





Proszę, jeśli dotarłeś do końca tego długiego monologu, zatrzymaj się na chwilę. Pomyśl, w jakim kierunku zmierza Twoje życie. I zastanów się czy warto. Czy nie przegapiłeś czegoś naprawdę ważnego. Czy przed śmiercią będziesz mógł wspomnieć coś poza śpiewającą choinką i wakacjami w Egipcie? Nie, zaraz to były Kanary. Albo Dominikana. A zresztą co za różnica, leżaki i drinki zbytnio się nie różnią. Nie wiemy, co czeka nas po drugiej stronie. I z naukowego punktu widzenia mamy tylko jedną szansę na nowe, lepsze życie.


Dziękuję dwóm wspaniałym osobom, które wczoraj pomogły mi uporządkować myśli. Nawet nie wiecie, jak bardzo tego potrzebowałam.   

1 komentarz:

  1. No to dzisiaj przygrzałaś z grubej rury! I dobrze! Cieszę się, że widzisz wiele rzeczy w szerokiej perspektywie! I nie dołuj się za bardzo, bo jeszcze nam zatęsknisz za M1 na Franowie :-)

    OdpowiedzUsuń