piątek, 22 listopada 2013

A co bys

...  na małą zmianę kraju?

Gotowi? No to witam serdecznie w Holandii. Dzisiaj nadszedł nasz wielki dzień i w końcu wyjechaliśmy na MUN. Zapewne nie macie pojęcia co to, ale nie martwcie się, ja też średnio to rozumiem. Model United Nations to symulacja obrad ONZ. Każdy z nas wybierał sobie temat i dostał państwo, które będzie reprezentować. W moim przypadku są to Włochy i  sytuacja praw człowieka w Strefie Gazy. Na MUN zjeżdża się młodzież z całego świata, a konferencja odbywa się w różnych krajach. Tak jak na prawdziwych obradach jesteśmy podzieleni na komisje i obowiązuje nas etykieta dyplomatyczna - za jej złamanie grozi usunięcie ambasadora z debaty. Powiem szczerze, że dziwnie jest reprezentować trzy państwa - to z którego pochodzisz, to w którym mieszkasz i to które ci przydzielono.

Wyjechaliśmy ze szkoły po południu, rano zdążyłam jeszcze zaliczyć wszystkie lekcje i napisać egzamin z chemii, który jest już liczony do mojego AS Levels. Szybko wyjaśnie. W systemie AL zdaje się dwa egzaminy AS na końcu pierwszej klasy i A2 po drugiej. Choć to A2 są właściwą maturą, to ASów nie można pokpić pod żadnym pozorem - na ich podstawie wystawiane są oceny proponowane, które wysyła się uczelnią. Jako cząstkę składową , na niektóych przedmiotach, należy zaliczyć course work, czyli egzaminy praktyczne, które osobiście uważam za katorgę. Oczywiście muszę je zrobić na wszystkich swoich przemiotach, poza matmą. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie wzięłam sztuki, designu i mediów.

Wracając do MUNu to lecieliśmy z Liverpoolu, który jest naprawdę piękny w nocy. Dawno przy startowaniu nie przeżyłam takiego zachwytu. Miasto wyglądało jak gwiazdy, które spadły z nieba i rozbijając się, rozsiały swój pył w promieniu kilku kilometrów. Co do Holandii, to powiem, że jak dotąd wszystkie stereotypy, które o niej usłyszałam są jak najbardziej prawdziwe. Po pierwsze tulipany. Zaraz jak tylko udało nam się przejść kontrolę celną (co zajęło dobry moment, bo nie chcieli przepuścić Cassie z powodu jej tajskiej narodowości) zobaczyliśmy sklep z kwiatami, na środku lotniska, można było kupić tulipany zarówno cięte jak i w cebulkach. Po drugie rowerzyści. Są dosłownie wszędzie, mam wrażenie, że łatwiej tu wpaść pod rower niż pod samochód (ruch jest naprawdę mały). Do tego wszechobecne wrażenie czytości i lekko wiejski klimat - innymi słowy dobrze znów być na kontynencie (nawet nie wiecie jakie to było dziwne uczucie zobaczyć samochód z kierownicą po prawej stronie!).

Zatrzymaliśmy się u starszego małżeństwa, które wynajmuje pokoje. Na powitanie dostaliśmy herbatę z mlekiem, którą wypiliśmy w malutkiej kuchni. Mamy w domu trzy psy (dziewczyny mieszkają na górze, a chłopaki są kamienicę dalej), a mój pokój wygląda jak z filmu - mam skośny dach, starą drewnianą szafę z toaletką, ogromne łóżko i malutkie okienko w widokiem na kanał (kanałów to tu jest więcej niż ulic). Właśnie wróciliśmy z kolacji. 40 minut chodziliśmy po mrozie, by odkryć, że tylko McDonald jest czynny. Ale nie było tragedii (choć nie znoszę tej sieciówki) jako, że mieli białe cegły na ścianach i całkiem przyzwoite burgery z fasoli. Cały czas zastanawiamy się, co o tej godzinie robili na ulicy ci wszyscy rowerzyści  (naprawdę, były ich dzikie tłumy) skoro wszystko było już zamknięte.
Tymczasem dobranoc Kochani, trzymajcie za mnie kciuki!

1 komentarz:

  1. Te kierownice to jednak na kontynencie uparcie montowane są po lewej stronie :-) Tak po prostu łatwiej jeździć po prawej stronie. Trzymamy kciuki!

    OdpowiedzUsuń