Dotychczas największym osiągnięciem w moim życiu było dołączenie do grona 7% Brytyjczyków (a przynajmniej tak twierdzi radio), uczących się w szkołach z internatem. Okazuje się, że pozostałe 93% społeczeństwa jest niezwykle zainteresowane co się dzieje za potężnymi murami takich instytucji. Dobrze, mogę wam co nieco zdradzić. Reszta to tajemnica naszego szacownego Ellesmere College^^
sobota, 30 listopada 2013
środa, 27 listopada 2013
Trochę spóźnione relacje
A tymczasem kilka fotek dla Was.
Po przyjeździe czekała już na nas herbata. |
Jeden z najsłodszych pokoi w jakich spałam. Z mega wygodnym łóżkiem! |
Jeden z tysiąca mostków. |
Typowy krajobraz w Holandii - kanały, kamieniczki i rowery. |
Brakowało flag... polskiej i niemieckiej. Poczuliśmy się z Lucasem osobiście urażeni. |
Gotowe ratować świat! |
Nasza najbardziej urocza delegatka, Cassie z katedrą w tle. |
W jakiej normalnej szkole są takie rzeźby? |
W nocy grała dla nas orkiestra. |
Moi chłopcy;3 |
Głosowanie na sali obrad. |
piątek, 22 listopada 2013
O tym co tygryski lubią najbardziej, czyli temat egazminów!
Zdaję sobie sprawę, że zasady rekrutacji na angielskie uczelnie są trochę zawiłe, dlatego zgodnie z prośbą postaram się wytłumaczyć wszystko najlepiej jak umiem (przynajmniej dla systemu AL)
- pierwszym egzaminem jaki piszemy jest AS level. Pisze się go w czerwcu, pod koniec roku 12 (czyli to gdzie traz jestem). Kiedyś były to dwa egzaminy, obecnie jest JEDEN, aczkolwiek zależnie od wybranych przedmiotów w ciągu roku robi się course work, który stanowi ok. 12 % twojego AS level i polega najczęściej na praktycznym doświadczeniu, przeprowadzanym na lekcji (tak jest przynajmniej na przedmiotach scisłych, jeśli ktomuś zależy na jakimś konkretnym przedmiocie, to napiszcie i się zapytam nauczyciela). Z A2 jest tak samo, tylko że pisany jest w roku 13, też w okolicach czerwca
- najczęściej zdaje się egzaminy z czterech przedmiotów, ale można mmieć trzy lub nawet pięć. Na AS nie ma oceny A*. Wyniki przychodzą w wakacje. Na ich podstawie szkoła wystawia oceny przewidywane, które są bardzo wiarygodne. Te oceny wysyła się na uczelnie wraz z personal statement i innymi osiągnięciami.
- jeśli z AS nie dostaliśmy potrzebnych nam na dany unwersytet ocen (i szkoła nie zgodziła się nam podnieść, gdyż musi dbać o swoją wiarygodność) można zlłożyć na swój wymarzony uniwerek, ale trzeba liczyć się z tym, że
A) jest mała sznasa dostania innej oceny niż przewidywana (ich system jest naprawdę dokładny)
B) uniwersytet będzie preferował uczniów z wyższymi przewidywanymi
- ofertę ze szkoły dostaję się najczęściej w tym samym terminie co wyniki, gdyż uniwersytety dostają oceny wcześniej i mają kilka dni na uporządkowanie listy. Oznacza to, że jeśli dostałeś oceny niższe nizż przewidywane, szkoła ma podstawy cię odrzucić. Z drugiej strony jeśli masz wyzższe, to wciąż nie znaczy, że zostaniesz przyjęty (choc formalnie istnieje taka możliwość)
- UCAS points - to kolejny powód dla którego warto zawalczyć o wysokie AS. Za każde osiągnięcie (każdy zdany as, wygrane sportowe, odznaki, konkursy wiedzy, a nawet MUN) dostaję się punkty. Są one odpowiedznikiem ocen z AL, tzn szkoła może wymagać ABB, którego nie dostałeś, ale jeśli masz wystarczająco dużo punktów (szkoły ustalają wartości) możesz dostać się trochę "poza kolejką". Niestety ta zasada nie działa na najlepszych unwersytetach, które mają wystarczająco dużo chętnych.
Zostałam zapytana też o sprawę ubezpieczenia, jednak przyznam się, że nie mam zielonego pojęcia jak to wygląda i będę musiała zasięgnąć rady rodziców, więc odpowiedź ukaże się nieco później.
Pozdrawiam wszystkich polskich gimnazjalistów i licealistów, którzy marzą o studiach w UK. Trzymam za Was kciuki!
LEMUN!!!
Dzisiaj mieliśmy intensywny dzień. Wstaliśmy o siódmmej lokalnego czasu (w pprzełożeniu na nasze była szósta) i zjedliśmy śniadanie, które dosłownie chwyciło mnie za serce. Na starym, drewninym stole czekały na nas owoce, herbata, różne konfotury i sery, przy każdym talerzu stało jajko na miękko i sok pomarańczowy, a nad wszystkim królował prawdziwy chleb!
Potem przez dobre cztery godziny krążyliśmy bez celu po Leiden. Niestety nawet przy użyciu całej swojej dobrej woli nie mogę tego nazwać zwiedzaniem. Było cholernie zimno i wietrznie, ale prynajmniej nie padało. Po przybyciu do szkoły i rejestracji (dostaliśmy takie zarąbiste foldery jak prawdziwi delegaci) rozeszliśmy się do swoich komisji i zaczęliśmy oficjalne lobbowanie. Cóż to znaczy? Każdy komitet będzie omawiał cztery tematy, o których docelowo musi zatwierdzić resolution. Część uczestników napisała swoją wersję przed konferencją, niektórzy tworzyli ją dzisiaj. Naszym celem było znalezienie co najmniej ośmiu popleczników (każdy miał tylko jeden głos) by jego resolution zostało zatwierdzone i poddane jutrzejszej debacie. Jakież było moje zdziwienie, gdy pod koniec sesji doliczyłam się trzynastu podpisów! Moja rezolucja, dotycząca obrony praw człowieka w Strefie Gazy, przeszła. Oznacza to nie mniej nie więcej, że jutro czeka mnie ostra jatka z Izraelem, której powiem szczerze, trochę się boję, bo delegatka jest starą wyjadaczką, która debatuje już piąty raz. Ale wara jej, nikomu nie pozwolę tknąć moich uchodźców!
A z ciekawostek - szkoła w której jesteśmy jest piękna i wręcz monumentalna. Wchodzi się do ogromnego holu ze schodami biegnącymi dookoła. Z góry zwieszone są flagi wszystkich państw, a na wprost stoi ogromny posąg Ateny (cała szkoła jest pełna rzeźb). Spotkać można ludzi z całego świata (ostatnio coś mi się wyświechtała ta fraza) jest nawet delegacja z Polski (Kopernik). Gdy wychodziliśmy na balkonie grała orkiestra (!), a połykacz ognia bawił się w smoka na trawniku. Jedyne co mnie rozczarowało to otwarcie. Zazwyczaj taka impreza ma super oprawę artystyczną, która zapada głęboko w pamięć, ale tutaj były to dwie godziny przemówień, przy czym jeden dyrektor był tak nudny, że nie mogłam uwierzyć, jak mu się udało nie uśpić samego siebie. Dodam tylko, że naszym tematem głównym jest wojna i pokój (jak oryginalnie) i jedna z organizatorek zwróciła się z prośbą, byśmy pomyśleli co to znaczy dla osoby siedzącej koło nas. Tylko nikt nie przewidział, że w tym podniosłym momencie pewna Polka i pewnien Niemiec, siedzący koło siebie, wybuchną szczerym śmiechem przyjaźni.
A co bys
... na małą zmianę kraju?
Gotowi? No to witam serdecznie w Holandii. Dzisiaj nadszedł nasz wielki dzień i w końcu wyjechaliśmy na MUN. Zapewne nie macie pojęcia co to, ale nie martwcie się, ja też średnio to rozumiem. Model United Nations to symulacja obrad ONZ. Każdy z nas wybierał sobie temat i dostał państwo, które będzie reprezentować. W moim przypadku są to Włochy i sytuacja praw człowieka w Strefie Gazy. Na MUN zjeżdża się młodzież z całego świata, a konferencja odbywa się w różnych krajach. Tak jak na prawdziwych obradach jesteśmy podzieleni na komisje i obowiązuje nas etykieta dyplomatyczna - za jej złamanie grozi usunięcie ambasadora z debaty. Powiem szczerze, że dziwnie jest reprezentować trzy państwa - to z którego pochodzisz, to w którym mieszkasz i to które ci przydzielono.
Wyjechaliśmy ze szkoły po południu, rano zdążyłam jeszcze zaliczyć wszystkie lekcje i napisać egzamin z chemii, który jest już liczony do mojego AS Levels. Szybko wyjaśnie. W systemie AL zdaje się dwa egzaminy AS na końcu pierwszej klasy i A2 po drugiej. Choć to A2 są właściwą maturą, to ASów nie można pokpić pod żadnym pozorem - na ich podstawie wystawiane są oceny proponowane, które wysyła się uczelnią. Jako cząstkę składową , na niektóych przedmiotach, należy zaliczyć course work, czyli egzaminy praktyczne, które osobiście uważam za katorgę. Oczywiście muszę je zrobić na wszystkich swoich przemiotach, poza matmą. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie wzięłam sztuki, designu i mediów.
Wracając do MUNu to lecieliśmy z Liverpoolu, który jest naprawdę piękny w nocy. Dawno przy startowaniu nie przeżyłam takiego zachwytu. Miasto wyglądało jak gwiazdy, które spadły z nieba i rozbijając się, rozsiały swój pył w promieniu kilku kilometrów. Co do Holandii, to powiem, że jak dotąd wszystkie stereotypy, które o niej usłyszałam są jak najbardziej prawdziwe. Po pierwsze tulipany. Zaraz jak tylko udało nam się przejść kontrolę celną (co zajęło dobry moment, bo nie chcieli przepuścić Cassie z powodu jej tajskiej narodowości) zobaczyliśmy sklep z kwiatami, na środku lotniska, można było kupić tulipany zarówno cięte jak i w cebulkach. Po drugie rowerzyści. Są dosłownie wszędzie, mam wrażenie, że łatwiej tu wpaść pod rower niż pod samochód (ruch jest naprawdę mały). Do tego wszechobecne wrażenie czytości i lekko wiejski klimat - innymi słowy dobrze znów być na kontynencie (nawet nie wiecie jakie to było dziwne uczucie zobaczyć samochód z kierownicą po prawej stronie!).
Zatrzymaliśmy się u starszego małżeństwa, które wynajmuje pokoje. Na powitanie dostaliśmy herbatę z mlekiem, którą wypiliśmy w malutkiej kuchni. Mamy w domu trzy psy (dziewczyny mieszkają na górze, a chłopaki są kamienicę dalej), a mój pokój wygląda jak z filmu - mam skośny dach, starą drewnianą szafę z toaletką, ogromne łóżko i malutkie okienko w widokiem na kanał (kanałów to tu jest więcej niż ulic). Właśnie wróciliśmy z kolacji. 40 minut chodziliśmy po mrozie, by odkryć, że tylko McDonald jest czynny. Ale nie było tragedii (choć nie znoszę tej sieciówki) jako, że mieli białe cegły na ścianach i całkiem przyzwoite burgery z fasoli. Cały czas zastanawiamy się, co o tej godzinie robili na ulicy ci wszyscy rowerzyści (naprawdę, były ich dzikie tłumy) skoro wszystko było już zamknięte.
Tymczasem dobranoc Kochani, trzymajcie za mnie kciuki!