środa, 27 listopada 2013

Trochę spóźnione relacje

Nie zdałam Wam relacji z soboty i niedzieli spędzonych w Holandii, a to tylko dlatego, że zaraz po powrocie dosłownie wciągnął mnie wir wydarzeń dziejących się w Ellesmere. Zanim jednak zacznę, muszę się pochwalić. Otóż możecie nie wiedzieć, że mam fantastyczną i zupełnie niesamowitą Babcię. wyobraźcie sobie, że nauczyła się używać facebooka, by być ze mną w kontakcie i skomentowała zdjęcie, na którym jestem dodane przez moją koleżankę. Co więcej, śledziła moje poczynania na całkowicie anglojęzycznym fanpage'u. Babciu, jesteś moją bohaterką, dziewczyny w Oswaldzie nie chcą mi uwierzyć!

A co w Leiden? W sobotę od rana trwała burzliwa debata. Rezolucje, które przeszły poprzedniego dnia były omawiane punkt po punkcie. Każdy kraj miał prawo coś dodać, zmienić albo usunąć, musiał tylko zyskać poparcie w jawnym głosowaniu. Na początku było mi trudno się zaangażować, gdyż podczas dyskusji panują bardzo rygorystyczne zasady. Czas, gdy można wyrazić swoje poparcie czy też dezaprobatę jest określony co do minuty, nie można też działać niezgodnie z polityką własnego państwa. Poza tym obowiązuje wewnętrzny język, np. "czy są jakieś punkty informacji w domu" - czy ktoś ma pytanie, "podłoga znów otwarta" - kto chce, może przemówić, "żądanie o osobisty przywilej" albo "proces w ruchu" - przechodzimy do następnego punktu. Nie wolno też mówić o sobie w pierwszej osobie, tylko w trzeciej lub w liczbie mnogiej (delegacja, my). Możecie sobie wyobrazić, że teraz, gdy tylko spotykamy kogoś z MUNu na korytarzu to rozmawiamy używając tych zwrotów, irytując przy okazji resztę szkoły.
Wieczorem czekało nas jeszcze trudniejsze zadanie - przeżyć imprezę w klubie. Wiecie (a przynajmniej część z Was), że ja do takich eventów to gorzej niż pies do stada jeży. Ale czego się nie robi w imię stosunków dyplomatycznych. I powiem Wam, że nawet się dobrze bawiłam!
W niedzielę trwały dalsze debaty. Był to bardzo stresujący dzień, gdyż poddano dyskusji moją rezolucję. Dzień wcześniej zablokowaliśmy (z moim niemałym udziałem) Izrael, który chciał m. in. zezwolenia na zbrojną interwencję w Strefie Gazy, a także na wycofanie się innych państw z tego konfliktu. Nie zdziwiłam się więc, gdy zobaczyłam w oczach delegatki państwa żydowskiego chęć mordu. Martwił mnie tylko fakt, że była to doświadczona uczestniczka. Ja przejęłam się sprawą osobiście i broniłam Palestyńczyków, jak nie raz zdarzało mi się walczyć o prawa zwierząt. Powiem tylko, że udało się! I to z miażdżącą przewagą - 22 głosy za, 6 wstrzymujących się i tylko 5 przeciw. 
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że będzie to tak udany weekend. Na MUNie panuje zupełnie niesamowita atmosfera.  Miałam super zabawę i już czekam na następną konferencję.  

A tymczasem kilka fotek dla Was.

Po przyjeździe czekała już na nas herbata.

Jeden z najsłodszych pokoi w jakich spałam. Z mega wygodnym łóżkiem!

Jeden z tysiąca mostków.

Typowy krajobraz w Holandii - kanały, kamieniczki i rowery.

Brakowało flag... polskiej i niemieckiej. Poczuliśmy się z Lucasem osobiście urażeni.

Gotowe ratować świat!

Nasza najbardziej urocza delegatka, Cassie z katedrą w tle.

W jakiej normalnej szkole są takie rzeźby?

W nocy grała dla nas orkiestra. 

Moi chłopcy;3

Głosowanie na sali obrad.

piątek, 22 listopada 2013

O tym co tygryski lubią najbardziej, czyli temat egazminów!

Zdaję sobie sprawę, że zasady rekrutacji na angielskie uczelnie są trochę zawiłe, dlatego zgodnie z prośbą postaram się wytłumaczyć wszystko najlepiej jak umiem (przynajmniej dla systemu AL)
- pierwszym egzaminem jaki piszemy jest AS level. Pisze się go w czerwcu, pod koniec roku 12 (czyli to gdzie traz jestem). Kiedyś były to dwa egzaminy, obecnie jest JEDEN, aczkolwiek zależnie od wybranych przedmiotów w ciągu roku robi się course work, który stanowi ok. 12 % twojego AS level i polega najczęściej na praktycznym doświadczeniu, przeprowadzanym na lekcji (tak jest przynajmniej na przedmiotach scisłych, jeśli ktomuś zależy na jakimś konkretnym przedmiocie, to napiszcie i się zapytam nauczyciela). Z A2 jest tak samo, tylko że pisany jest w roku 13, też w okolicach czerwca
- najczęściej zdaje się egzaminy z czterech przedmiotów, ale można mmieć trzy lub nawet pięć. Na AS nie ma oceny A*. Wyniki przychodzą w wakacje. Na ich podstawie szkoła wystawia oceny przewidywane, które są bardzo wiarygodne. Te oceny wysyła się na uczelnie wraz z personal statement i innymi osiągnięciami.
- jeśli z AS nie dostaliśmy potrzebnych nam na dany unwersytet ocen (i szkoła nie zgodziła się nam podnieść, gdyż musi dbać o swoją wiarygodność) można zlłożyć na swój wymarzony uniwerek, ale trzeba liczyć się z tym, że
A) jest mała sznasa dostania innej oceny niż przewidywana (ich system jest naprawdę dokładny)
B) uniwersytet będzie preferował uczniów z wyższymi przewidywanymi
- ofertę ze szkoły dostaję się najczęściej w tym samym terminie co wyniki, gdyż uniwersytety dostają oceny wcześniej i mają kilka dni na uporządkowanie listy. Oznacza to, że jeśli dostałeś oceny niższe nizż przewidywane, szkoła ma podstawy cię odrzucić. Z drugiej strony jeśli masz wyzższe, to wciąż nie znaczy, że zostaniesz przyjęty (choc formalnie istnieje taka możliwość)
- UCAS points - to kolejny powód dla którego warto zawalczyć o wysokie AS. Za każde osiągnięcie (każdy zdany as, wygrane sportowe, odznaki, konkursy wiedzy, a nawet MUN) dostaję się punkty. Są one odpowiedznikiem ocen z AL, tzn szkoła może wymagać ABB, którego nie dostałeś, ale jeśli masz wystarczająco dużo punktów (szkoły ustalają wartości) możesz dostać się trochę "poza kolejką". Niestety ta zasada nie działa na najlepszych unwersytetach, które mają wystarczająco dużo chętnych.

Zostałam zapytana też o sprawę ubezpieczenia, jednak przyznam się, że nie mam zielonego pojęcia jak to wygląda i będę musiała zasięgnąć rady rodziców, więc odpowiedź ukaże się nieco później.

Pozdrawiam wszystkich polskich gimnazjalistów i licealistów, którzy marzą o studiach w UK. Trzymam za Was kciuki!

LEMUN!!!

Dzisiaj mieliśmy intensywny dzień. Wstaliśmy o siódmmej lokalnego czasu (w pprzełożeniu na nasze była szósta) i zjedliśmy śniadanie, które dosłownie chwyciło mnie za serce. Na starym, drewninym stole czekały na nas owoce, herbata, różne konfotury i sery, przy każdym talerzu stało jajko na miękko i sok pomarańczowy, a nad wszystkim królował prawdziwy chleb!
Potem przez dobre cztery godziny krążyliśmy bez celu po Leiden. Niestety nawet przy użyciu całej swojej dobrej woli nie mogę tego nazwać zwiedzaniem. Było cholernie zimno i wietrznie, ale prynajmniej nie padało. Po przybyciu do szkoły i rejestracji (dostaliśmy takie zarąbiste foldery jak prawdziwi delegaci) rozeszliśmy się do swoich komisji i zaczęliśmy oficjalne lobbowanie. Cóż to znaczy? Każdy komitet będzie omawiał cztery tematy, o których docelowo musi zatwierdzić resolution. Część uczestników napisała swoją wersję przed konferencją, niektórzy tworzyli ją dzisiaj. Naszym celem było znalezienie co najmniej ośmiu popleczników (każdy miał tylko jeden głos) by jego resolution zostało zatwierdzone i poddane jutrzejszej debacie. Jakież było moje zdziwienie, gdy pod koniec sesji doliczyłam się trzynastu podpisów! Moja rezolucja, dotycząca obrony praw człowieka w Strefie Gazy, przeszła. Oznacza to nie mniej nie więcej, że jutro czeka mnie ostra jatka z Izraelem, której powiem szczerze, trochę się boję, bo delegatka jest starą wyjadaczką, która debatuje już piąty raz. Ale wara jej, nikomu nie pozwolę tknąć moich uchodźców!

A z ciekawostek - szkoła w której jesteśmy jest piękna i wręcz monumentalna. Wchodzi się do ogromnego holu ze schodami biegnącymi dookoła. Z góry zwieszone są flagi wszystkich państw, a na wprost stoi ogromny posąg Ateny (cała szkoła jest pełna rzeźb). Spotkać można ludzi z całego świata (ostatnio coś mi się wyświechtała ta fraza) jest nawet delegacja z Polski (Kopernik). Gdy wychodziliśmy na balkonie grała orkiestra (!), a połykacz ognia bawił się w smoka na trawniku. Jedyne co mnie rozczarowało to otwarcie. Zazwyczaj taka impreza ma super oprawę artystyczną, która zapada głęboko w pamięć, ale tutaj były to dwie godziny przemówień, przy czym jeden dyrektor był tak nudny, że nie mogłam uwierzyć, jak mu się udało  nie uśpić samego siebie. Dodam tylko, że naszym tematem głównym jest wojna i pokój (jak oryginalnie) i jedna z organizatorek zwróciła się z prośbą, byśmy pomyśleli co to znaczy dla osoby siedzącej koło nas. Tylko nikt nie przewidział, że w tym podniosłym momencie pewna Polka i pewnien Niemiec, siedzący koło siebie, wybuchną szczerym śmiechem przyjaźni.

A co bys

...  na małą zmianę kraju?

Gotowi? No to witam serdecznie w Holandii. Dzisiaj nadszedł nasz wielki dzień i w końcu wyjechaliśmy na MUN. Zapewne nie macie pojęcia co to, ale nie martwcie się, ja też średnio to rozumiem. Model United Nations to symulacja obrad ONZ. Każdy z nas wybierał sobie temat i dostał państwo, które będzie reprezentować. W moim przypadku są to Włochy i  sytuacja praw człowieka w Strefie Gazy. Na MUN zjeżdża się młodzież z całego świata, a konferencja odbywa się w różnych krajach. Tak jak na prawdziwych obradach jesteśmy podzieleni na komisje i obowiązuje nas etykieta dyplomatyczna - za jej złamanie grozi usunięcie ambasadora z debaty. Powiem szczerze, że dziwnie jest reprezentować trzy państwa - to z którego pochodzisz, to w którym mieszkasz i to które ci przydzielono.

Wyjechaliśmy ze szkoły po południu, rano zdążyłam jeszcze zaliczyć wszystkie lekcje i napisać egzamin z chemii, który jest już liczony do mojego AS Levels. Szybko wyjaśnie. W systemie AL zdaje się dwa egzaminy AS na końcu pierwszej klasy i A2 po drugiej. Choć to A2 są właściwą maturą, to ASów nie można pokpić pod żadnym pozorem - na ich podstawie wystawiane są oceny proponowane, które wysyła się uczelnią. Jako cząstkę składową , na niektóych przedmiotach, należy zaliczyć course work, czyli egzaminy praktyczne, które osobiście uważam za katorgę. Oczywiście muszę je zrobić na wszystkich swoich przemiotach, poza matmą. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie wzięłam sztuki, designu i mediów.

Wracając do MUNu to lecieliśmy z Liverpoolu, który jest naprawdę piękny w nocy. Dawno przy startowaniu nie przeżyłam takiego zachwytu. Miasto wyglądało jak gwiazdy, które spadły z nieba i rozbijając się, rozsiały swój pył w promieniu kilku kilometrów. Co do Holandii, to powiem, że jak dotąd wszystkie stereotypy, które o niej usłyszałam są jak najbardziej prawdziwe. Po pierwsze tulipany. Zaraz jak tylko udało nam się przejść kontrolę celną (co zajęło dobry moment, bo nie chcieli przepuścić Cassie z powodu jej tajskiej narodowości) zobaczyliśmy sklep z kwiatami, na środku lotniska, można było kupić tulipany zarówno cięte jak i w cebulkach. Po drugie rowerzyści. Są dosłownie wszędzie, mam wrażenie, że łatwiej tu wpaść pod rower niż pod samochód (ruch jest naprawdę mały). Do tego wszechobecne wrażenie czytości i lekko wiejski klimat - innymi słowy dobrze znów być na kontynencie (nawet nie wiecie jakie to było dziwne uczucie zobaczyć samochód z kierownicą po prawej stronie!).

Zatrzymaliśmy się u starszego małżeństwa, które wynajmuje pokoje. Na powitanie dostaliśmy herbatę z mlekiem, którą wypiliśmy w malutkiej kuchni. Mamy w domu trzy psy (dziewczyny mieszkają na górze, a chłopaki są kamienicę dalej), a mój pokój wygląda jak z filmu - mam skośny dach, starą drewnianą szafę z toaletką, ogromne łóżko i malutkie okienko w widokiem na kanał (kanałów to tu jest więcej niż ulic). Właśnie wróciliśmy z kolacji. 40 minut chodziliśmy po mrozie, by odkryć, że tylko McDonald jest czynny. Ale nie było tragedii (choć nie znoszę tej sieciówki) jako, że mieli białe cegły na ścianach i całkiem przyzwoite burgery z fasoli. Cały czas zastanawiamy się, co o tej godzinie robili na ulicy ci wszyscy rowerzyści  (naprawdę, były ich dzikie tłumy) skoro wszystko było już zamknięte.
Tymczasem dobranoc Kochani, trzymajcie za mnie kciuki!

sobota, 16 listopada 2013

Właśnie udało mi się wślizgnąć do mojego pokoju bez zwracania uwagi naszej housemother - sukces! Nie myślcie sobie, że wymykałam się nielegalnie ze szkoły. Sprawa jest bardziej skomplikowana, mianowicie nasze pobocza zamieniły się w koryta błota. Dosłownie ma się wrażenie brodzenia w Nutelli. Możecie sobie wyobrazić, jak po takim spacerku wyglądają buty. Tak, tak, stereotypowy wizerunek angielskiego farmera w kaloszkach wcale nie jest endemitem z książek dla dzieci, zwyczajnie bez gumowych butów na wyspach się nie przeżyje. Inna sprawa, że jak się nie ma własnej sini (tudzież werandy) trzeba to całe błoto wnieść do domu.

A co w szkole? Oj dużo się działo, po pierwsze mieliśmy assesment week, czyli pisaliśmy testy z każdego przedmiotu, żeby ocenić nasze postępy. Jak już mówiłam, system ma plusy i minusy. Zaletą jest na pewno to, że siedzę sobie właśnie, piję herbatkę, patrzę w okno i nie muszę martwić się niczym poza poprawnością językową. A co do wad, to możecie sobie wyobrazić jak stresujący jest taki tydzień. We wtorek mieliśmy dzień hmmm... socjalizacji? Przygotowania do życia w społeczeństwie? Trudno określić, polegało to na tym, że mieliśmy trzy bloki zajęć: bezpieczeństwo na drogach, wychowanie seksualne i prezentację o składaniu papierów na brytyjskie uczelnie. Jestem bardziej niż pewna, że jeśli właśnie przeczytał to jakiś polski uczeń, jego pierwszą myślą było "Matko Boska, ale się musieli wynudzić". A powiem Wam, że ja byłam miło zaskoczona, gdyż spodziewałam się typowych wykładów, wygłaszanych przez ludzi, którzy nie mają pojęcia o czym mówią, a w rzeczywistości zajęcia były bardzo różnorodne.
Przy okazji pozwolę sobie krótko napisać o procesie składania na brytyjskie uniwerki. Rekrutacja odbywa się w internecie i jest przeprowadzana przez jeden system - UCAS. Wszystkie kursy (ok 55 tys) na wszystkich uczelniach na wyspach są tam zarejestrowane. Na stronie można znaleźć informację o każdym konkretnym kierunku, wraz z wymaganymi ocenami (zarówno w systemie AL jak i IB). Każdy kandydat (poza medycyną i weterynarią) ma prawo aplikować na pięć kursów (uczelnie poza UK się nie liczą, można wysłać dowolną ilość zgłoszeń). Papiery wysyłane są w najpóźniej do stycznia (ale to już zupełna ostateczność, większość osób robi to przed grudniową przerwą lub wcześniej). Możecie jednak zapytać, jak można składać dokumenty ponad pół roku przed maturą? Otóż wysyła się swoje proponowane oceny, które są wystawiane przez szkołę (na podstawie AS exams dla AL, mock exams dla IB i ogólnej pracy ucznia na zajęciach). Do tego dołączone są opinie nauczycieli oraz największa zmora każdego przyszłego studenta - personal statement. W dokładnie 47 linijkach, nie przekraczając 4 tys znaków (spacje też się liczą) należy opisać całe swoje życie i wszystkie osiągnięcia akademickie, sportowe, artystyczne i każde inne. Zadanie szalenie trudne, gdy nasze U6 wysyłało swoje zgłoszenia, niejeden wieczór w Oswaldzie upłynął nam na debatowaniu czy dużą różnicę robi zamienienie spójnika na przecinek, albo czy wycięcie jednego przymiotnika nie pogrzebie czyiś szans na inżynierię/prawo/medycynę. Po zaakceptowaniu zgłoszenia kandydaci czekają na odpowiedź uniwersytetów, część z nich zostanie też zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną (choć powoli się od tego odchodzi). Ostateczne odpowiedź dostaje się jednak dopiero w sierpniu, razem z wynikami matury (uczelnie dostają je w poniedziałek, szkoły w środę, a uczniowie w czwartek, czasem nawet o późniejszej porze niż list z uniwerku). 

A co robiłam wczoraj wieczorem, żeby odpocząć po całym tygodniu. Otóż pilnowałam dwudziestki diabolątek, które ktoś przebrał za urocze dzieci. Zupełnie przypadkiem zostałam poproszona o zaopiekowanie się uczniami Lower School w czasie, gdy ich rodzice brali udział w drzwiach otwartych. Po wejściu do szkoły pokazano mi grupkę grzecznych dzieciaczków w mundurkach. Usłyszałam tylko "weź ich na kolację, a potem włącz film, oni wiedzą gdzie". Schody zaczęły się gdy tylko doszłam do stołówki - z kartki wynikało, że jestem odpowiedzialna za okrągłą piętnastkę, ale niezależnie jak bardzo się starałam ich policzyć, wychodziło dziewiętnaście. Co ciekawsze, po sprawdzeniu obecności każdy zaklinał się, że go wyczytałam. Zresztą nie było czasu się zastanawiać, kto przyszedł na kocią łapę, bo wmontowano im w sweterki małe magnesiki, które sprawiały, że co i rusz ręka jednego lądowała w oku drugiego. Musiałam więc założyć, że zasada nieoznaczoności Heisenberga odnosi się też do dzieci - im bardziej starasz się takiego namierzyć, tym bardziej zmienia się jego położenie, więc nigdy nie wiesz który jest który. 
Muszę przyznać, że dzieci mają żelazną logikę wmontowaną w te małe główki. No bo jak wytłumaczyć jedenastolatkowi, który w EC mieszka dłużej niż ja uczę się biologii, że musi poczekać aż reszta skończy i nie może wrócić do szkoły, trasą którą przemierza codziennie jakieś osiem - dziesięć razy? Gdy udało zagonić się nam zagonić wszystkie krzyczące i biegające po trawniku stworki do klasy, przez pierwsze 15 minut oglądali film. Potem jednak moi dwaj pomocnicy, Max i Elia, którzy spontanicznie postanowili się do nas przyłączyć po drodze, musieli iść na rejestrację. I wtedy okazało się, że do tej pracy trzeba mieć przeszkolenie w policji. Szczerze powiedziawszy czułam się jak na filmie, czekałam tylko aż zostanę przywiązana do krzesła. Dość powiedzieć, że klasa zamieniła się w poligon - wszędzie latały papierowe kulki i samoloty, dwóch chłopców przebranych za łosia i niedźwiedzia goniło się po stołach, ze trzech siedziało pod nimi, a kolejny wyglądał zza przewróconej ławki jak żołnierz w okopie. Nie miałam czasu ich spacyfikować, bo dwóch innych inscenizowało pojedynek rycerski używając krzeseł i kijów od hokeja, przy czym jeden chciał mieć konika i ciągnął swojego coraz bardziej fioletowego kolegę za krawat. Ktoś dorwał się do komputera i po otwarciu 23 internet expolerów włączył na cały regulator piosenkę z nagromadzeniem wyrazu "fuck", wywołując ogólną uciechę. W międzyczasie rozpakowano gry i po sali zaczęły krążyć szklane kulki i kostki. Gdy zastanawiałam się czy ratować wystawkę rzeźb z masy papierowej czy gonić trójkę piątoklasistów (nasza trzecia), którzy uciekli na strych, śliczny blondynek o wyglądzie aniołka chwycił wiadro kredek i z rozbrajającym uśmiechem wysypał je pod moje nogi. Na końcu klasy, tak zwany kozioł ofiarny, siedział między dwójką kolegów, którzy zapamiętale go szczypali i zanosząc się płaczem krzyczał "Anarchia, anarchia, pomrzemy tu. A ty nawet nie wiesz co to anarchia, jesteś tak głupi! Nienawidzę cię!". Na to wszystko jeden chłopak, który dotychczas siedział bez słowa, wstał, grobowym głosem powiedział mi, że chyba tu wszyscy poszaleli, to nie jest normalne i on ma tego serdecznie dosyć. Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. 

I wiecie co? Już mam zarezerwowane następne popołudnie z dziećmi. Myślę, że zabawę miałam niegorszą niż oni. Muszę jednak powiedzieć, że przez jeden wieczór w zupełności zmieniłam swoje nastawienie do nauczycieli. Oczywiście, zawsze szanowałam tych, którzy mnie uczyli, byli ekspertami w swojej dziedzinie, ale przyznam się szczerze, nigdy nie uważałam pań z nauczania początkowego za szczególnie przepracowane. Przepraszam. I przede wszystkim dziękuję, za to że nigdy żadna z nich nie zgubiła mnie na wycieczce, nie pozwoliła moim kolegom wybić mi zębów czy złamać ręki. W dodatku była mnie w stanie jeszcze czegoś nauczyć, bo moim jedynym zmartwieniem wczoraj było, żeby wszyscy wrócili cali do domu. Uwierzcie, oni naprawdę byli sobie w stanie krzywdę zrobić. I choć nie miałam serca krzyczeć na nich, w końcu to były tylko dzieci po całym tygodniu szkoły, które chciały wrócić do domu, to rozumiem frustrację niektórych pedagogów. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy ucznia nie można dotknąć, bo grozi to wycieczką do kicia, a z drugiej strony czasem nie da się inaczej powstrzymać go od zrobienia krzywdy sobie i innym.

Warto więc czasem okazać więcej wyrozumiałości, gdy spotykamy wycieczkę szkolną, która z powodzeniem niszczy nam przyjemność jedzenia w restauracji czy oglądania filmu. Pomyślmy sobie wtedy, że ta wymęczona kobieta na końcu, ma dużo na głowie i bez naszego biadolenia. 

niedziela, 10 listopada 2013

Jakie niebezpieczeństwa czają się w brytyjskich centrach handlowych

Dzisiaj będzie emocjonalnie i filozoficznie. Mam nadzieję, że skłonię Was do pewnych refleksji.

Zacznę od tego, że w piątek miałam niebywałą przyjemność wybrać się do Shrewsbury na oryginalne przedstawienie sztuki kathakali. Według ukochanego źródła uczniów wszystkich szkół, Wikipedii, jest to "dramat teatralny w klasycznych tańcach hinduskich". Tyle, że ten opis tak się ma do kathakali jak określenie całego smaku i konsystencji czekolady mianem "słodkawa". Pozwolę sobie napisać swoje wyjaśnienie. Kathakali to rodzaj pantomimy, w której historia jest opowiadana za pomocą niezwykle złożonego języka migowego. Aktorzy uczą się go trzynaście lat w specjalnych szkołach w Indiach. Tematyka przedstawień to mitologiczne dzieje bóstw i ludzi szlachetnie urodzonych. Nie ma dekoracji, ale artyści noszą niezwykłe stroje - kolorowe, na stelażach, z trójwymiarowym makijażem. Wszystkiemu akompaniuje rytmiczne bębnienie i modlitewny śpiew, który wprowadza aktorów i publiczność w pewien rodzaj transu. Jednak najważniejsze element to fakt, że na scenie pojawiają się prawdziwi bogowie. Aktorzy wierzą, że podczas swojego tańca stają się bóstwami, a ja mogę Was zapewnić, że to prawda. Istoty, które występowały na scenie nie były ludźmi, co do tego zgadzaliśmy się wszyscy. Byliśmy tez pewni, że gdyby jeden z muzyków zamilkł, gdyby bębny przestały grać, stałoby się coś strasznego. Każdy z nas inaczej to przeżył, Cassie wyszła blada jak ściana na trzęsących się nogach, Mathiew chyba pierwszy raz nie wiedział jak coś podsumować, a Billy był jeszcze bardziej milczący niż zazwyczaj, choć myślałam, że to niemożliwe. Ja osobiście byłam zafascynowana, miałam wrażenie jakby jakaś siła przyciągała mnie do tych postaci. Z pewnością była to najbardziej poruszająca sztuka jaką widziałam, i choć nie rozumiałam żadnego ze znaków miałam wrażenie jak by do mnie przemawiała w zupełnie nieznany mi sposób. 

Niestety w sobotę przeżyłam coś zupełnie odwrotnego, choć równie silnego. Mianowicie, zupełnie nieplanowanie skończyłam na wycieczce do Manchesteru. Byłam pewna, że "shopping" to tylko chwyt marketingowy, mające przyciągnąć potencjalnych uczestników, a autokar wyrzuci nas gdzieś w centrum, gdzie będzie można poszwędać się po starówce, czy odwiedzić jakieś muzeum. Ku mojemu przerażeniu zatrzymaliśmy się na obrzeżach miasta, przed najdziwniejszym budynkiem jaki w życiu widziałam. Po pierwsze, był ogromny. W sumie nic Wam to nie mówi, bo moja definicja ogromności nigdy nie sięgała tak daleko. Przynajmniej w odniesieniu do sklepu. Jednak to nie jego wielkość sprawiała, że wyglądał groteskowo, tylko fakt, że dach wieńczyła kopuła jak w bazylice św. Piotra, łącznie z aniołami stojącymi na obrzeżach. Nad głównym wejściem umieszczona była rzeźba Zeusa z jednorożcem i gryfem. W tym momencie zrozumiałam, że właśnie stoję przed współczesnym miejscem kultu, gdzie krzyż zastąpiono symbolem przekreślonego "S". 


Po wejściu stanęłam przed wielkimi marmurowymi schodami, pod kryształowym kandelabrem o średnicy paru metrów. Tak naprawdę cały obiekt jest wykończony marmurami i złotem. Wszędzie stoją rzeźby stylizowane na antyczne dzieła. Sufity są podtrzymywane przed kolumny w stylu, głównie w stylu korynckim. Pod przeszkolonymi kopułami stoją sztuczne palmy. Zły smak? Ja bym to nazwała chorym pomysłem. Wrażenie potęgował fakt wszechobecnych ozdób świątecznych - naturalnej wielkości sań Mikołaja pod sufitem, migoczących stroików z plastyku, stert prezentów, które nie wyrażają innej miłości poza tą rządzącą światem - do pieniądza. Nad wszystkim królowała wysoka na trzy piętra śpiewająca choinka. I nie wiem co było bardziej przerażające - jej plastykowe oczy, czy mój kolega, który był nią oczarowany. Nie byłam wcale zdziwiona, gdy nagle znalazłam się na pokładzie ekskluzywnego wycieczkowca, a piętro niżej zobaczyłam podświetlany basen i wielki telebim z logiem coca - coli. Pozostali sponsorzy wyświetlani byli na suficie w sztuczne, świecące gwiazdy. Zaczynając od choinki, poprzez chór gospel i orkiestrę dętą co kilka sklepów była inna muzyka. Możecie zapytać co znajduje się w takim budynku. Cóż, restauracje i sklepy (po dziesięć z każdego rodzaju, bo przecież hamburger jest tak skomplikowaną potrawą, że wcale nie smakuje wszędzie tak samo) to tylko początek. Poza nimi było kino, Legoland, oceanarium, pole golfowe, centrum fitness, bungee z parkiem linowym, "obszar zabaw" (cokolwiek to znaczy), ścianka wspinaczkowa, a na końcu tego całego dobytku znaleźliśmy coś w rodzaju agory. Plac z gigantyczną fontanną, pod gołym niebem, a dookoła sklepy, jak w starożytnej Grecji. Żeby nie zmarnować miejsca na środku mieścił się jarmark bożonarodzeniowy - tak, tak, pieczone kasztany, jabłka w karmelu i pierniki, a do tego żywe renifery, Mikołaj, karuzela i śpiewające misie. Prawie jak Weichnachtsmarkt, tylko cieplej. I z deszczem. I wiecie co Wam powiem? To była jedyna autentyczna rzecz, jaką tego dnia widziałam. Jak ziarnko piasku w oku Boga Dolara, bo tylko on przeszkadzał Konsumentom w dotarciu do kolejnych miejsc kultu. Był bardziej skuteczny niż kraty - dookoła agory była kolejka do Mikołaja i trzeba było czekać na przejście. Mimo tego nikt nie zaryzykował przejścia przez środek rynku, jakby nagle wyłączono do z rzeczywistości.

Konsumenci byli jak zombie. Bez twarzy, definiowani przez ilość dźwiganych toreb - krwawych ofiar, godzin poświęconych w biurze, podczas których jedyną nadzieją była wizja zamienienia swojego czasu (życia) na materialne dobra. W końcu coś materialnego można potrzymać, więc musi mieć większą wartość niż nieuchwytny czas. I powiem Wam, że pierwszy raz było mi niedobrze z powodu kondycji moralnej świata. Teraz pewnie pomyślicie sobie, że mówię jak jakaś lepsza, jak ktoś kto widzi więcej. Więc jeszcze widzę. I krzyczę! Boję się, że też kiedyś stracę twarz. Że zamiast imienia będę identyfikowana za pomocą numeru w spisie Konsumentów. Najpierw myślałam, że przestaliśmy żyć, ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek nasz byt na Ziemi był czymś więcej niż tylko egzystencją. Dlaczego teraz, kiedy w końcu mamy możliwość nie walczenia o każdy kolejny dzień życia, zaczynamy oddawać nasz czas z własnej woli? Jedną z odpowiedzi jest fakt, że tak jest łatwiej. Po całym dniu, kto chce jeszcze więcej robić? I po co? Dla satysfakcji? Przecież jest tyle prostszych rzeczy, które efektywniej stymulują ośrodki przyjemności w mózgu. Tylko, że trzeba mieć na nie pieniądze. I koło się zamyka.





Proszę, jeśli dotarłeś do końca tego długiego monologu, zatrzymaj się na chwilę. Pomyśl, w jakim kierunku zmierza Twoje życie. I zastanów się czy warto. Czy nie przegapiłeś czegoś naprawdę ważnego. Czy przed śmiercią będziesz mógł wspomnieć coś poza śpiewającą choinką i wakacjami w Egipcie? Nie, zaraz to były Kanary. Albo Dominikana. A zresztą co za różnica, leżaki i drinki zbytnio się nie różnią. Nie wiemy, co czeka nas po drugiej stronie. I z naukowego punktu widzenia mamy tylko jedną szansę na nowe, lepsze życie.


Dziękuję dwóm wspaniałym osobom, które wczoraj pomogły mi uporządkować myśli. Nawet nie wiecie, jak bardzo tego potrzebowałam.   

środa, 6 listopada 2013

Wróciłam! Ktoś może tęsknił?

Kochani, przepraszam, że tak długo nie pisałam, ale w zeszłym tygodniu korzystałam z uroków halftermu. I nie myślcie sobie, że zapomniałam o Was z lenistwa. Zwyczajnie nie działo się nic fascynującego, a nie popadłam jeszcze w taki narcyzm żeby opisywać Wam codziennie jak jadłam śniadanie. Powiem tylko, że w końcu udało mi się przeczytać "Kukanie kukułki" (nie wiem jaki jest oryginalny tytuł, bo o ile się orientuje polska wersja ma wyjść na dniach). Bardzo polecam, Joanna jak zwykle stworzyła przemiłe w odbiorze dzieło z niepowtarzalną atmosferą. Ma też nietypową cechę jak na twórcę kryminałów, mianowicie nie ukrywa przed czytelnikiem istotnych szczegółów. Warto więc zamówić sobie w Empiku (lub każdej innej księgarni) egzemplarz tej książki (i oczywiście go przeczytać).

A co w mojej ukochanej szkole? Po pierwsze mój ulubiony pan od biologii znalazł sobie nową lekturę - "Motywacja i budowanie zespołu. Przewodnik dla nauczycieli". Oprócz tego, że kilka razy dziennie słyszymy, że trzeba wierzyć w siebie, musimy się wzajemnie motywować. Dzisiaj w trakcie pisania notatki nagle kazał nam wstać, ustawić się w koło i jak na amerykańskich filmach wyciągnąć ręce, krzycząc "We are amazing" (jesteśmy fantastyczni) "We can do this" (zrobimy to) "We are the best" (jesteśmy najlepsi) itd (ja nie mogłam się powstrzymać, żeby nie dodać "We are better than second group. And IB". Mieliśmy świetny ubaw, a hasło "You are amazing" stało się mottem grupy biologicznej.

Swoim tokiem toczy się też golf. Powiem Wam, że zaczynam trafiać w piłkę! I to wcale nie jest tak proste jak się może wydawać. No dobrze, nie będę aż tak koloryzować. Pochwalę się tylko, że robię postępy i chyba w końcu polubię jakiś sport związany z piłką. Oczywiście Anglia rządzi się swoimi prawami. Dzisiaj podczas gry przez pole przedefiladował nam bardzo dostojny jegomość. Wyglądał trochę jak z makatki ze sceną polowania. Odziany w brąz z przepięknym szmaragdowym piórem, dumnie przechadzał się po trawie na linii mojego strzału, jak by szukał odpowiedniego dołka. I nawet bym się nie zdziwiła gdyby nie fakt, że był to... bażant!

A na dobranoc utworek, który właśnie ćwiczymy w chórze. Opuściłam ostatnio próbę (w związku z moją tajemniczą pracą, ale cicho sza, wszystkiego dowiecie się w swoim czasie) i cały dzień dzisiaj go słucham, żeby zapamiętać nuty. Ostrzegam tylko, że jest to utwór z rodzaju tych, które siedzą w twojej głowie i za Chiny Ludowe nie można o nim zapomnieć.