wtorek, 17 czerwca 2014

Dzisiaj nie o tym co w mojej szkole, ale raczej co w głowie...

... więc jeśli czekacie na to bym opowiedziała jak czterech gości w pięć godzin napisało raport o każdym z dziewiędziesiątki uczniów, możecie ze spokojem wrócić do przeglądania Fb i poczekać do jutra=]

Powiedzieć, że dawno nie pisałam, jest jak stwierdzić, że w Anglii jest wilgotno. Niby prawda, ale prawdziwa natura rzeczy w żaden sposób nie jest oddana. Nawet nie będę się wymawiać egaminami, choć przyznam, że gdy mam je już za sobą, mój czas magicznie się pomnożył. Swoją nieobecność mogę jednak wytłumaczyć tym, że dużo myślałam. Nie tylko o tym jak ugryźć (i nie wypluć) stojący przede mną problem (hmm, nie lubię tego określenia, "wyzwanie" byłoby lepsze) aplikacji na studia, ale o tym  jaką rolę mam pelnić ja (i cała rzesza moich rówieśników) w społeczeństwie za circa dziesięć lat (zakładając, że do tego czasu jakieś społeczeństwo da radę przetrwać, w co wątpię). 

Możecie zapytać, co w takim razie wymyśliłam? Zacznę od patetycznego stwierdzenia "Chciałabym pomagać ludziom, używając do tego nauk przyrodniczo - matematycznych," Bądźmy jednak szczerzy, drugą Matką Teresą nie jestem, więc muszę egoistycznie dodać "a także rozwijać zdolności analityczno - umysłowe i pogłębiać ogólnie pojętą wiedzę o świecie". Dotychczas uważałam, że medycyna pokryje wszystkie te stwierdzenia, przy czym doda jeszcze "napotykając wyzwania, motywujące mnie do dalszego działania". Ale wiecie co? Przez ostatni rok coraz bardziej wydaje mi się to bezsensowne. A dlaczego? Bo w moim idyllystycznym "chce pomagać ludziom" nie mieści się praca w NHS. By wymieniać biodra ludziom, którzy przez całe swoje siedemdziesięcioletnie życie za formę ruchu uznawali kursy między lodówką, a telewizorem, by walczyć z rakiem płuc u palacza czy miażdżycą u posiadaczy platynowej karty w McDonaldzie i cały czas uznawać to za ratunek dla ludzkości trzeba być albo wspomnianą wcześniej Błogosławioną albo traktować swój zawód jako zwykle źródło pieniędzy. Tylko czy lekarz ma prawo nie chcieć kogoś leczyć, tylko dlatego, że dana osoba sama się doprosiła swojej choroby? Patrząc na to z prawnego punktu widzenia, pacjent płaci, więc nie ma dyskusji co do zasadności jego kuracji. Poza tym kim niby jesteśmy by kwestionować czyny innych, przecież obiecaliśmy pomagać każdej istocie ludzkiej, bez względu na narodowość, przekonania czy schorzenia. I w tym momencie doszłam do wniosku, jak trudne musi być znalezienie motywacji by to robić. Czy to znaczy, że na medycynie, najbardziej obleganym ze wszystkich kursów (poza Technologią Drewna na Poznańskim, kto nie wierzy niech sprawdzi artykuł o drewnianych samochodach w gazeta.pl), jest najmniejsza ilość osób, które naprawdę czerpią satysfakcję z zawodu?

Pewnie wielu z Was pomyśli, że genralizuję, że to tylko ułamek chorych. No to spójrzmy na głowne przyczyny śmierci populacji deszczowców w 2012r. Pierwsze miejsce od chyba dobrej dekady przypada w udziele chorobom serca. Następną pozycję zajmuje rak płuc, goniony przez rozedmę i wylewy. Pierwszą piątkę zamyka Alzheimer wraz z demencją starczą. I proszę Was, nie zrozumcie mnie źle, ja w żadnym wypadku nie chcę odmówić tym ludziom prawa do opieki medycznej. Zwyczajnie zastanawiam się, czy to ja powinnam ją zapewniać.

Na temat "co zrobić, by uratować ten świat" mogłabym mówić długo, choć o wiele bardziej wolałabym dyskutować. Niestety w mojej szkole dyskusja na temat zasadności pójścia na medycynę zaczyna się od "najpierw musisz się tam dostać", by natychmiast skończyć się na "zawsze będziesz mieć dobrze płatną (i pewną) pracę". Jak trafisz na kogoś robiącego politykę, to zaraz wejdzie temat nieśmiertelnych benefitów (cały czas nie wiem jak to jest możliwe, że system nie zawalił się dobre dwadzieścia lat temu). A tak poza tym to najlepiej będzie jak przestaniesz "filozować" i wstawisz wodę na herbatę.

O proszę, tu macie zobrazowane gdzie powinno się upchnąć kwestie moralne podczas wyboru studiów^^


środa, 30 kwietnia 2014

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Nagroda dla desperatów, co to jeszcze mojego bloga sprawdzają...

Od razu powiem, że nie będę przepraszać, za tak długą przerwę, a to dlatego, że moim zdaniem przeprosiny powinny mieć w sobie obietnicę poprawy, a ja nie widzę dużych szans na ożywienie mojego bloga przez następny miesiąc, gdyż (hip, hip, hip) będę miała egzaminy. W sensie pół swojej matury.
A co na wyspach? Otóż wróciłam i powiem, że mój ostatni argument, któury upoważniał mnie do bycia malkontentem zniknął. Chodzi mi oczywiście o pogodę, która jest wprost cudowna. Słońce świeci (i to ponoć już od dawna), a jadąc do szkoły (co zawsze zajmuje dobre pół dnia i wymaga trzech różnych środków transportu) czułam się jak James Herriot, który podróżował autobusem wśród malowniczych pol Szkocji, ponad pół wieku temu, by dostać swoją pierwszą posadę wiejskiego weterynarza. Połacie pastwisk rozciągające się po horyzont, niebo, które może mogłoby być nazwane lazurowym, ale brakuje mu tego sztucznego, neonowego połysku, kwiaty w soczystych, słodkich kolorach, o zapachu upojającym i odświeżającym jednocześnie, malutkie, ceglane domki, a to wszystko podziwiane w akompaniamencie beków owiec i muczenia krów sprawia, że nie ma się wątpliwości - Anglia jednak jest piękna.
A poza tym mam ważniejszą sprawę - w weekend odbył się finał kwalifikacji BAS. Wszystkim szczęśliwcom gratuluję i zapewniam, że nie pożałują swojej decyzji. Zwłaszcza nasza trójka (tak, w tym roku dostał nam się jeszcze jeden talent).

Dobrze, lecę bo mechanika sama się nie zrobi. Jeśli tylko będę miała chwilę, to napiszę Wam co u nas ciekawego, choć obawiam się, że będą to głownie opisy przyrody=]

niedziela, 16 marca 2014

Koniec z krainą deszczowców (jak na razie)...

... gdyż od dwóch tygodni mamy wprost przepiękną pogodę. Możecie sobie pomyśleć, co ona tam wie o pięknej pogodzie, pewnie po tylu miesiącach deszczu cieszy się jak głupia gdy nie pada. może to i prawda, ale w tym wypadku naprawdę jest się z czego cieszyć. Słońce świeci non stop, niebo bez jednej chmurki i naprawdę chce się żyć. Nigdy wcześniej nie wierzyłam, że pogoda może tak zmienić twój humor. Nawet stwierdziłam, że jestem w stanie przeżyć pięć miesięcy deszczu jeśli reszta roku będzie tak piękna.

Dowód na to, że moja szkoła jest najpiękniejsza na świecie :3
Proszę - oto lazurowe niebo w Manchsterze.
Wieści z ostatniego tygodnia? We wtorek byłam na UCAS convention, czyli targach edukacyjnych. Dały mi całkiem dobry przegląd brytyjskich uniwersytetów. Największe różnice w organizacji wystaw? Po pierwsze stoiska są takie same - stolik i prospektusy, żadnego udziwniania, jak masz dobry produkt to go nie musisz owijać w piękne opakowanie (Oxford miał stoisko wciśnięte w kąt, nawet bez jednego plakatu). Secundo wszystko jest w malutkiej hali, przyjeżdżasz umuwiony na godzinę, wchodzisz, załatwiasz wszystko w czterdzieści minut i idziesz na lunch. Bez kolejek, biegania po kilku budynkach czy szuaknia wyjścia. Po trzecie za ulotki się nie płaci (jak to było w moim najkochańszym liceum), są kolorowe i mają formę książki. Tu może wyolbrzymiam, bo przecież tak źle u nas nie jest z materiałami reklamowymi, ale trzeba przyznać, że Anglicy wiedzą co robią.

W czwartek natomiast mieliśmy house dinner, czyli kolację dla wszystkich członków Woodarda. Może się wydawać, że to impreza, ale tak naprawdę jest to lekcja zachowania na wystawnych przyjęciach. To znaczy, dostajemy drinki przed wejściem, obowiązuje strój wieczorowy, a także plan siedzenia, żebyśmy mogli ćwiczyć sztukę konwersacji. Muszę przyznać, że wieczór był uroczy, szczególnie że jeden z kapitanów, wspominając mnie w swojej przemowie, nauczył się perfekcyjnie wymawiać moje nazwisko, co dla Anglika jest nie lada osiągnięciem.

Weekend miałam jeszcze lepszy, gdyż pojechałam do Hanny. Ma niesamowity dom, z dwoma psami, trzema kotami, wężem, świnką morską, szczurami, sześcioma końmi i trójką rodzeństwa. Najlepszym opisem jest tu Nora z "Harrego Pottera", gdyż tak jak tam, centralnym miejscem jest kuchnia, wychodząca na dziki ogród. Mama Hanny jak pani Weasley cudem próbuje zapanować nad swoimi dziećmi, które nieustannie chcą sobie wzajemnie zrobić krzywdę, a tata Hanny uwielbia zadawać gościom dziwne pytania. Nie sposób czuć się tam źle, gdyż są to ludzie niesamowicie serdeczni i gościnni. No i najważniejsze - mają konie! W sobotę jeździłyśmy, i choć na początku miałam pewne obawy (pół roku nie siedziałam w siodle) to gdy tylko zaczęłam kłusować, zobaczyłam, że ten Josh (mój rumak) aż chce żeby mu zaufać i dać pogalopować. Skończyło się na tym, że nawet poskakaliśmy razem. Chyba pierwszy raz w życiu jeździłam na prywatnym koniu i naprawdę widać różnicę między nim, a wierchowcem ze szkółki jeździeckiej. Można wyczuć, że jest on jeżdżony przez jedną osobę, która nad nim pracuje i stara się wyeliminować wszystkie wady. Nie potrzeba bata, by płynnie zmieniał tempo czy czysto najeżdżał na przeszkodę. Niesamowicie jest też jeździć bez instruktora, który kontroluje co robisz. Natomiat wieczorem miałam przyjemność zobaczyć jeden z najpiękniejszych zachodów słońca. A wiecie co robili moi gospodarze? Siedzieli na ławce i pili wino, podziwiając wyjątkowe kolory nieba. Enjoy!

Pamiętacie jak mówiłam, że to miejsce byłoby idealne gdyby były tu konie? Cóż, jak widać ideały się zdarzają^^
Pewnych rzeczy się nie zapomina!
...
A dzisiaj mieliśmy w szkole Legal Service dla szeryfa Shropshire. Zjechały do nas wszystkie notable z hrabstwa, każdy uginał się pod ciężarem medali, peleryn i peruk. Procesja do kaplicy trwała chyba z dziesięć minut i była niezwykle ciekawa, gdyż wszyscy byli w swoich szatach. Mieliśmy sędziów w pantoflach, płaszczach z aksamitu, w kapeluszach z piórkiem na pół metra, a nawet dwóch świętych Mikołajów w czerwonych szatach z białymi włosami. Cała szkoła była pełna kwiatów i tabliczek informujących gdzie znajduje się najbliższa toaleta/wyjście/wino. Cały czas nie moge się nadziwić, że ceremoniały można rozbudować do takiego stopnia (jaki normalny naród ma na to czas?). Cóż to tyle na ten tydzień, ale szykujcie się, bo już w środę artystyczne wydarzenie roku! Powiem tylko tyle, że ponoć takiego show jeszcze ta szkoła nie widziała^^






niedziela, 2 marca 2014

Wino, kobiety i śpiew^^

Zaczniemy od piątku, gdyż miałam wtedy przyjemność, po raz pierwszy w życiu, uczestniczyć w festiwalu muzycznym. Osoby znające mnie osobiście pewnie zbierają właśnie szczękę z podłogi, dlatego już śpieszę z zapewnieniem, że nawet moja szkoła nie jest na tyle magiczna, żeby zamienić mnie w wirtuoza, zwyczajnie jestem członkiem chóru. Na konkursie zaprezentowaliśmy dwa utwory, jeden który zaliczyć można do popkulturowej rymowanki, czyli "Lean on me", a drugi zupełnie niszowy - "Magnificat". Skomponowany przez naszego dyrektora muzycznego.
Udało nam się roznieść konkurencję. Dosłownie! Tylko, że mieliśmy... dwóch przeciwników! Jak się później okazało to i tak była zabójcza liczba, bo w większości klas konkurowały dwie, a czasem i jedna osoba. Jednak żeby każdy czuł się odpowiednio doceniony, puchar był przyznawany nawet dla tych pojedynczych. A co do tematyki, to ponad połowa utworów pochodziła z ulubionego musicalu mojej rodziny - "Les Miserables". Od początku wydawało mi się to podejrzane, bo przecież kto to widział, żeby Anglicy lubili coś związanego z Francją?! Szybko jednak połapałam się, gdzie jest pies pochowany. Otóż film ten pobił prawdopodobnie rekrod, jeśli chodzi o ilość żabojadów zamordowanych na ekranie. Co więcej, ginęli oni z anglojęzycznymi pieśniami na ustach, co w odczuciu deszczowców musi być niewyobrażalną hańbą. Cóż, jak by ktoś nakręcił musical "Die Schurken" w polskiej wersji językowej, to mogę się założyć, że ścieżka dźwiękowa zdobywałaby szczyty popularności.

No to załatwiliśmy śpiew, czas na wino. Jednym z tysiąca powodów, dla którego absolutnie i nieodwołalnie kocham Oswalda, są moi "housemasterzy". I tak wczoraj pani Underhill wymyśliła, że zorganizujemy sobie wieczór degustacji wina, sera i marchewek=] No dobrze, te marchewki to ja domyśliłam. W każdym razie spędziłam przeuroczy wieczór, zaczynając od zrobienia knedli z truskawkami i śliwkami w cynamonie (które zrobiły absolutną furorę wśród Chińczków, którym nie mieści się w głowie, że do kluski można włożyć coś poza mięsem), a kończąc na oglądaniu "Poradnika pozytynego myślenia" razem z Niemkami, Malezyjką, Angielkami, Tajlandką, Niegeryjką, Angolką i Litwinką. Mówi się, że jak w domu są trzy baby to trudno wytrzymać, a u nas jest piędziesiąt (i czasem piętnaście chce gotować w tym samym momencie, urzywając czterech garnków). Jednak poza tym, to jest to fantastyczne przeżycie, gdyż wszystkie jesteśmy tak różne, a z drugiej strony tyle prostych rzeczy nas łączy. Jak na przykład zamiłowanie do wina i sera. I marchewek.

A co do tego pozytywnego myślenia, to krótko Was jeszcze ponudzę moim bieganiem. Otóż wczoraj rano podczas treningu znalazłam... wiosnę! Mamy pierwsze przebiśniegi i krokusy. Co więcej świeciło Słońce! I to jak, błękitne niebo bez jednej chmurki, promienie odbijające się w kryształowej tafli jeziora, białe łabędzie i nawet budkę z lodami otwaorzyli. Miałam wrażenie, jak by ktoś rozpylił w powietrzy areozol ze skondensowanym szczęściem, które dosłownie wnika w każdą moja komórkę. Nie jestem w stanie Wam go przesłać, ale wrzucam Wam jedną z wczorajszych piosenek do biegania. 

wtorek, 25 lutego 2014

Czy Polacy potrafią cieszyć się z życia?

Moje doświadczenia z NHS były bardzo udane. Na drugi dzień bezbłednie potrafiłam zrobić herbatę, towarzyszyłam przy obchodzie i popisałam się swoimi umiejętnościami ścielenia łóżek, które nabyłam jeszcze w polskim szpitalu. Udało mi się zobaczyć maszynę do ćwiczenia kolan, trzy rodzaje podnośników, odwiedziłam też biuro pielęgniarki epidemiologicznej. O ironio, w pokoju rezydowały trzy panie, z czego każda miała na biurku kilka kubków, ogryzków i misek po zupie. Najciemniej pod latarnią, najbrudniej u higienistek. Oczywiście Hannah nie byłaby sobą gdyby całkiem spontanicznie nie wkręciła nas na wycieczkę po laboratoriach. Zdziwiony naukowiec, który próbował pracować nad swoim doktoratem przez godzinę pokazywał nam chondrocyty i osteoblasty, tłumaczył jak badają komórki macierzyste i jak hodują nowe tkanki.

Wrażenia? NHS to gigant. Wielki brat i czwarta władza w państwie. Przeraża mnie nieco jego rozległość i złożoność. Cóż, więcej nie będę pisać bo jeszcze trafię do jakieś czarnej teczki, którą odgrzebią za dziesięć lat (bo właśnie za taki szmat czasu może będę mogła przyjąć pierwszego panjenta. Może).

A w sobotę, żeby się zrelaksować pojechaliśmy do Gladstone Library. Cóż, nie ma co tu dużo pisać, spójrzcie na zdjęcia. Cały dzień spędziłyśmy robiąc święty prep i choć księgozbiór jest w całości poświęcony teologii i filozofii udało mi się spędzić całkiem przyjemne popołudnie z mechaniką <3



Po powrocie do szkoły pognałam na pierwsze zajęcia, czyli ukochane general studies. Mieliśmy idealny temat dla mnie - imigrację do Wielkiej Brytani. Jestem jedynym obcokrajowcem w grupie, w dodatku Polką, a jak wiadomo Anglia przeżywa obecnie zalew polskich hydraulików. Tak więc rozmowa była prowadzona w dość ironicznie, a zamiast pytania "Po co nam obcokrajowcy", usłyszałam "To w sumie po co nam Nina? Niby robi dobrą szarlotkę, ale co poza tym?", "Eeeee, podnosi średnią ocen...". Nie o tym jednak chciałam pisać. Zapytano mnie oczywiście o język - czy trudno jest żyć "po angielsku" i czy często odczuwam potrzebę mówienia po polsku. A także, czy są jakieś słowa, na które nie ma odpowiednika. "Są, na przykład enjoy" powiedziałam, co pierwsze mi przyszło do głowy (dla nie sprachających po angielsku: enjoy to coś w rodzaju polskiego lubię, ale nie dosłownie. Oznacza to cieszenie się z życia i prostych rzeczy, celebrowanie chwili, nadawanie jej znaczenia. Można używać odnośnie jedzenia, spędzania wolnego czasu, ale też pracy. Generalnie w tym kraju chodzi o to, żeby cały czas "enjoy - ować" to co się robi - przp. tłum.). Nauczyciel zrobił zdziwioną minę, "Really? You mean that in Poland you don't enjoy?"  czyli innymi słowy "Naprawdę? To znaczy, że w Polsce nie "enjoy - ujecie"?". I tu trafił w sedno. Dlaczego ciągle się nam wydaje, że w Angli jest lepszy poziom życia? Poniewać my nie potrafimy się z niego cieszyć, z deszczowcy robią to tak dobrze, że aż mają na to osobny czasownik!

Zadanie na dzisiaj? Cieszmy się z chwili! Ja mogę zacząć - właśnie siedzę sobie ze skończonym prepem, piję herbatę z jagodami goi, słucham dobrej muzyki i cieszę się z chwili=] Polecam!