... więc jeśli czekacie na to bym opowiedziała jak czterech gości w pięć godzin napisało raport o każdym z dziewiędziesiątki uczniów, możecie ze spokojem wrócić do przeglądania Fb i poczekać do jutra=]
Powiedzieć, że dawno nie pisałam, jest jak stwierdzić, że w Anglii jest wilgotno. Niby prawda, ale prawdziwa natura rzeczy w żaden sposób nie jest oddana. Nawet nie będę się wymawiać egaminami, choć przyznam, że gdy mam je już za sobą, mój czas magicznie się pomnożył. Swoją nieobecność mogę jednak wytłumaczyć tym, że dużo myślałam. Nie tylko o tym jak ugryźć (i nie wypluć) stojący przede mną problem (hmm, nie lubię tego określenia, "wyzwanie" byłoby lepsze) aplikacji na studia, ale o tym jaką rolę mam pelnić ja (i cała rzesza moich rówieśników) w społeczeństwie za circa dziesięć lat (zakładając, że do tego czasu jakieś społeczeństwo da radę przetrwać, w co wątpię).
Możecie zapytać, co w takim razie wymyśliłam? Zacznę od patetycznego stwierdzenia "Chciałabym pomagać ludziom, używając do tego nauk przyrodniczo - matematycznych," Bądźmy jednak szczerzy, drugą Matką Teresą nie jestem, więc muszę egoistycznie dodać "a także rozwijać zdolności analityczno - umysłowe i pogłębiać ogólnie pojętą wiedzę o świecie". Dotychczas uważałam, że medycyna pokryje wszystkie te stwierdzenia, przy czym doda jeszcze "napotykając wyzwania, motywujące mnie do dalszego działania". Ale wiecie co? Przez ostatni rok coraz bardziej wydaje mi się to bezsensowne. A dlaczego? Bo w moim idyllystycznym "chce pomagać ludziom" nie mieści się praca w NHS. By wymieniać biodra ludziom, którzy przez całe swoje siedemdziesięcioletnie życie za formę ruchu uznawali kursy między lodówką, a telewizorem, by walczyć z rakiem płuc u palacza czy miażdżycą u posiadaczy platynowej karty w McDonaldzie i cały czas uznawać to za ratunek dla ludzkości trzeba być albo wspomnianą wcześniej Błogosławioną albo traktować swój zawód jako zwykle źródło pieniędzy. Tylko czy lekarz ma prawo nie chcieć kogoś leczyć, tylko dlatego, że dana osoba sama się doprosiła swojej choroby? Patrząc na to z prawnego punktu widzenia, pacjent płaci, więc nie ma dyskusji co do zasadności jego kuracji. Poza tym kim niby jesteśmy by kwestionować czyny innych, przecież obiecaliśmy pomagać każdej istocie ludzkiej, bez względu na narodowość, przekonania czy schorzenia. I w tym momencie doszłam do wniosku, jak trudne musi być znalezienie motywacji by to robić. Czy to znaczy, że na medycynie, najbardziej obleganym ze wszystkich kursów (poza Technologią Drewna na Poznańskim, kto nie wierzy niech sprawdzi artykuł o drewnianych samochodach w gazeta.pl), jest najmniejsza ilość osób, które naprawdę czerpią satysfakcję z zawodu?
Pewnie wielu z Was pomyśli, że genralizuję, że to tylko ułamek chorych. No to spójrzmy na głowne przyczyny śmierci populacji deszczowców w 2012r. Pierwsze miejsce od chyba dobrej dekady przypada w udziele chorobom serca. Następną pozycję zajmuje rak płuc, goniony przez rozedmę i wylewy. Pierwszą piątkę zamyka Alzheimer wraz z demencją starczą. I proszę Was, nie zrozumcie mnie źle, ja w żadnym wypadku nie chcę odmówić tym ludziom prawa do opieki medycznej. Zwyczajnie zastanawiam się, czy to ja powinnam ją zapewniać.
Na temat "co zrobić, by uratować ten świat" mogłabym mówić długo, choć o wiele bardziej wolałabym dyskutować. Niestety w mojej szkole dyskusja na temat zasadności pójścia na medycynę zaczyna się od "najpierw musisz się tam dostać", by natychmiast skończyć się na "zawsze będziesz mieć dobrze płatną (i pewną) pracę". Jak trafisz na kogoś robiącego politykę, to zaraz wejdzie temat nieśmiertelnych benefitów (cały czas nie wiem jak to jest możliwe, że system nie zawalił się dobre dwadzieścia lat temu). A tak poza tym to najlepiej będzie jak przestaniesz "filozować" i wstawisz wodę na herbatę.
O proszę, tu macie zobrazowane gdzie powinno się upchnąć kwestie moralne podczas wyboru studiów^^ |