Dotychczas największym osiągnięciem w moim życiu było dołączenie do grona 7% Brytyjczyków (a przynajmniej tak twierdzi radio), uczących się w szkołach z internatem. Okazuje się, że pozostałe 93% społeczeństwa jest niezwykle zainteresowane co się dzieje za potężnymi murami takich instytucji. Dobrze, mogę wam co nieco zdradzić. Reszta to tajemnica naszego szacownego Ellesmere College^^
wtorek, 18 marca 2014
niedziela, 16 marca 2014
Koniec z krainą deszczowców (jak na razie)...
... gdyż od dwóch tygodni mamy wprost przepiękną pogodę. Możecie sobie pomyśleć, co ona tam wie o pięknej pogodzie, pewnie po tylu miesiącach deszczu cieszy się jak głupia gdy nie pada. może to i prawda, ale w tym wypadku naprawdę jest się z czego cieszyć. Słońce świeci non stop, niebo bez jednej chmurki i naprawdę chce się żyć. Nigdy wcześniej nie wierzyłam, że pogoda może tak zmienić twój humor. Nawet stwierdziłam, że jestem w stanie przeżyć pięć miesięcy deszczu jeśli reszta roku będzie tak piękna.
Wieści z ostatniego tygodnia? We wtorek byłam na UCAS convention, czyli targach edukacyjnych. Dały mi całkiem dobry przegląd brytyjskich uniwersytetów. Największe różnice w organizacji wystaw? Po pierwsze stoiska są takie same - stolik i prospektusy, żadnego udziwniania, jak masz dobry produkt to go nie musisz owijać w piękne opakowanie (Oxford miał stoisko wciśnięte w kąt, nawet bez jednego plakatu). Secundo wszystko jest w malutkiej hali, przyjeżdżasz umuwiony na godzinę, wchodzisz, załatwiasz wszystko w czterdzieści minut i idziesz na lunch. Bez kolejek, biegania po kilku budynkach czy szuaknia wyjścia. Po trzecie za ulotki się nie płaci (jak to było w moim najkochańszym liceum), są kolorowe i mają formę książki. Tu może wyolbrzymiam, bo przecież tak źle u nas nie jest z materiałami reklamowymi, ale trzeba przyznać, że Anglicy wiedzą co robią.
W czwartek natomiast mieliśmy house dinner, czyli kolację dla wszystkich członków Woodarda. Może się wydawać, że to impreza, ale tak naprawdę jest to lekcja zachowania na wystawnych przyjęciach. To znaczy, dostajemy drinki przed wejściem, obowiązuje strój wieczorowy, a także plan siedzenia, żebyśmy mogli ćwiczyć sztukę konwersacji. Muszę przyznać, że wieczór był uroczy, szczególnie że jeden z kapitanów, wspominając mnie w swojej przemowie, nauczył się perfekcyjnie wymawiać moje nazwisko, co dla Anglika jest nie lada osiągnięciem.
Weekend miałam jeszcze lepszy, gdyż pojechałam do Hanny. Ma niesamowity dom, z dwoma psami, trzema kotami, wężem, świnką morską, szczurami, sześcioma końmi i trójką rodzeństwa. Najlepszym opisem jest tu Nora z "Harrego Pottera", gdyż tak jak tam, centralnym miejscem jest kuchnia, wychodząca na dziki ogród. Mama Hanny jak pani Weasley cudem próbuje zapanować nad swoimi dziećmi, które nieustannie chcą sobie wzajemnie zrobić krzywdę, a tata Hanny uwielbia zadawać gościom dziwne pytania. Nie sposób czuć się tam źle, gdyż są to ludzie niesamowicie serdeczni i gościnni. No i najważniejsze - mają konie! W sobotę jeździłyśmy, i choć na początku miałam pewne obawy (pół roku nie siedziałam w siodle) to gdy tylko zaczęłam kłusować, zobaczyłam, że ten Josh (mój rumak) aż chce żeby mu zaufać i dać pogalopować. Skończyło się na tym, że nawet poskakaliśmy razem. Chyba pierwszy raz w życiu jeździłam na prywatnym koniu i naprawdę widać różnicę między nim, a wierchowcem ze szkółki jeździeckiej. Można wyczuć, że jest on jeżdżony przez jedną osobę, która nad nim pracuje i stara się wyeliminować wszystkie wady. Nie potrzeba bata, by płynnie zmieniał tempo czy czysto najeżdżał na przeszkodę. Niesamowicie jest też jeździć bez instruktora, który kontroluje co robisz. Natomiat wieczorem miałam przyjemność zobaczyć jeden z najpiękniejszych zachodów słońca. A wiecie co robili moi gospodarze? Siedzieli na ławce i pili wino, podziwiając wyjątkowe kolory nieba. Enjoy!
A dzisiaj mieliśmy w szkole Legal Service dla szeryfa Shropshire. Zjechały do nas wszystkie notable z hrabstwa, każdy uginał się pod ciężarem medali, peleryn i peruk. Procesja do kaplicy trwała chyba z dziesięć minut i była niezwykle ciekawa, gdyż wszyscy byli w swoich szatach. Mieliśmy sędziów w pantoflach, płaszczach z aksamitu, w kapeluszach z piórkiem na pół metra, a nawet dwóch świętych Mikołajów w czerwonych szatach z białymi włosami. Cała szkoła była pełna kwiatów i tabliczek informujących gdzie znajduje się najbliższa toaleta/wyjście/wino. Cały czas nie moge się nadziwić, że ceremoniały można rozbudować do takiego stopnia (jaki normalny naród ma na to czas?). Cóż to tyle na ten tydzień, ale szykujcie się, bo już w środę artystyczne wydarzenie roku! Powiem tylko tyle, że ponoć takiego show jeszcze ta szkoła nie widziała^^
Dowód na to, że moja szkoła jest najpiękniejsza na świecie :3 |
Proszę - oto lazurowe niebo w Manchsterze. |
W czwartek natomiast mieliśmy house dinner, czyli kolację dla wszystkich członków Woodarda. Może się wydawać, że to impreza, ale tak naprawdę jest to lekcja zachowania na wystawnych przyjęciach. To znaczy, dostajemy drinki przed wejściem, obowiązuje strój wieczorowy, a także plan siedzenia, żebyśmy mogli ćwiczyć sztukę konwersacji. Muszę przyznać, że wieczór był uroczy, szczególnie że jeden z kapitanów, wspominając mnie w swojej przemowie, nauczył się perfekcyjnie wymawiać moje nazwisko, co dla Anglika jest nie lada osiągnięciem.
Weekend miałam jeszcze lepszy, gdyż pojechałam do Hanny. Ma niesamowity dom, z dwoma psami, trzema kotami, wężem, świnką morską, szczurami, sześcioma końmi i trójką rodzeństwa. Najlepszym opisem jest tu Nora z "Harrego Pottera", gdyż tak jak tam, centralnym miejscem jest kuchnia, wychodząca na dziki ogród. Mama Hanny jak pani Weasley cudem próbuje zapanować nad swoimi dziećmi, które nieustannie chcą sobie wzajemnie zrobić krzywdę, a tata Hanny uwielbia zadawać gościom dziwne pytania. Nie sposób czuć się tam źle, gdyż są to ludzie niesamowicie serdeczni i gościnni. No i najważniejsze - mają konie! W sobotę jeździłyśmy, i choć na początku miałam pewne obawy (pół roku nie siedziałam w siodle) to gdy tylko zaczęłam kłusować, zobaczyłam, że ten Josh (mój rumak) aż chce żeby mu zaufać i dać pogalopować. Skończyło się na tym, że nawet poskakaliśmy razem. Chyba pierwszy raz w życiu jeździłam na prywatnym koniu i naprawdę widać różnicę między nim, a wierchowcem ze szkółki jeździeckiej. Można wyczuć, że jest on jeżdżony przez jedną osobę, która nad nim pracuje i stara się wyeliminować wszystkie wady. Nie potrzeba bata, by płynnie zmieniał tempo czy czysto najeżdżał na przeszkodę. Niesamowicie jest też jeździć bez instruktora, który kontroluje co robisz. Natomiat wieczorem miałam przyjemność zobaczyć jeden z najpiękniejszych zachodów słońca. A wiecie co robili moi gospodarze? Siedzieli na ławce i pili wino, podziwiając wyjątkowe kolory nieba. Enjoy!
Pamiętacie jak mówiłam, że to miejsce byłoby idealne gdyby były tu konie? Cóż, jak widać ideały się zdarzają^^ |
Pewnych rzeczy się nie zapomina! |
... |
niedziela, 2 marca 2014
Wino, kobiety i śpiew^^
Zaczniemy od piątku, gdyż miałam wtedy przyjemność, po raz pierwszy w życiu, uczestniczyć w festiwalu muzycznym. Osoby znające mnie osobiście pewnie zbierają właśnie szczękę z podłogi, dlatego już śpieszę z zapewnieniem, że nawet moja szkoła nie jest na tyle magiczna, żeby zamienić mnie w wirtuoza, zwyczajnie jestem członkiem chóru. Na konkursie zaprezentowaliśmy dwa utwory, jeden który zaliczyć można do popkulturowej rymowanki, czyli "Lean on me", a drugi zupełnie niszowy - "Magnificat". Skomponowany przez naszego dyrektora muzycznego.
Udało nam się roznieść konkurencję. Dosłownie! Tylko, że mieliśmy... dwóch przeciwników! Jak się później okazało to i tak była zabójcza liczba, bo w większości klas konkurowały dwie, a czasem i jedna osoba. Jednak żeby każdy czuł się odpowiednio doceniony, puchar był przyznawany nawet dla tych pojedynczych. A co do tematyki, to ponad połowa utworów pochodziła z ulubionego musicalu mojej rodziny - "Les Miserables". Od początku wydawało mi się to podejrzane, bo przecież kto to widział, żeby Anglicy lubili coś związanego z Francją?! Szybko jednak połapałam się, gdzie jest pies pochowany. Otóż film ten pobił prawdopodobnie rekrod, jeśli chodzi o ilość żabojadów zamordowanych na ekranie. Co więcej, ginęli oni z anglojęzycznymi pieśniami na ustach, co w odczuciu deszczowców musi być niewyobrażalną hańbą. Cóż, jak by ktoś nakręcił musical "Die Schurken" w polskiej wersji językowej, to mogę się założyć, że ścieżka dźwiękowa zdobywałaby szczyty popularności.
No to załatwiliśmy śpiew, czas na wino. Jednym z tysiąca powodów, dla którego absolutnie i nieodwołalnie kocham Oswalda, są moi "housemasterzy". I tak wczoraj pani Underhill wymyśliła, że zorganizujemy sobie wieczór degustacji wina, sera i marchewek=] No dobrze, te marchewki to ja domyśliłam. W każdym razie spędziłam przeuroczy wieczór, zaczynając od zrobienia knedli z truskawkami i śliwkami w cynamonie (które zrobiły absolutną furorę wśród Chińczków, którym nie mieści się w głowie, że do kluski można włożyć coś poza mięsem), a kończąc na oglądaniu "Poradnika pozytynego myślenia" razem z Niemkami, Malezyjką, Angielkami, Tajlandką, Niegeryjką, Angolką i Litwinką. Mówi się, że jak w domu są trzy baby to trudno wytrzymać, a u nas jest piędziesiąt (i czasem piętnaście chce gotować w tym samym momencie, urzywając czterech garnków). Jednak poza tym, to jest to fantastyczne przeżycie, gdyż wszystkie jesteśmy tak różne, a z drugiej strony tyle prostych rzeczy nas łączy. Jak na przykład zamiłowanie do wina i sera. I marchewek.
A co do tego pozytywnego myślenia, to krótko Was jeszcze ponudzę moim bieganiem. Otóż wczoraj rano podczas treningu znalazłam... wiosnę! Mamy pierwsze przebiśniegi i krokusy. Co więcej świeciło Słońce! I to jak, błękitne niebo bez jednej chmurki, promienie odbijające się w kryształowej tafli jeziora, białe łabędzie i nawet budkę z lodami otwaorzyli. Miałam wrażenie, jak by ktoś rozpylił w powietrzy areozol ze skondensowanym szczęściem, które dosłownie wnika w każdą moja komórkę. Nie jestem w stanie Wam go przesłać, ale wrzucam Wam jedną z wczorajszych piosenek do biegania.
Udało nam się roznieść konkurencję. Dosłownie! Tylko, że mieliśmy... dwóch przeciwników! Jak się później okazało to i tak była zabójcza liczba, bo w większości klas konkurowały dwie, a czasem i jedna osoba. Jednak żeby każdy czuł się odpowiednio doceniony, puchar był przyznawany nawet dla tych pojedynczych. A co do tematyki, to ponad połowa utworów pochodziła z ulubionego musicalu mojej rodziny - "Les Miserables". Od początku wydawało mi się to podejrzane, bo przecież kto to widział, żeby Anglicy lubili coś związanego z Francją?! Szybko jednak połapałam się, gdzie jest pies pochowany. Otóż film ten pobił prawdopodobnie rekrod, jeśli chodzi o ilość żabojadów zamordowanych na ekranie. Co więcej, ginęli oni z anglojęzycznymi pieśniami na ustach, co w odczuciu deszczowców musi być niewyobrażalną hańbą. Cóż, jak by ktoś nakręcił musical "Die Schurken" w polskiej wersji językowej, to mogę się założyć, że ścieżka dźwiękowa zdobywałaby szczyty popularności.
No to załatwiliśmy śpiew, czas na wino. Jednym z tysiąca powodów, dla którego absolutnie i nieodwołalnie kocham Oswalda, są moi "housemasterzy". I tak wczoraj pani Underhill wymyśliła, że zorganizujemy sobie wieczór degustacji wina, sera i marchewek=] No dobrze, te marchewki to ja domyśliłam. W każdym razie spędziłam przeuroczy wieczór, zaczynając od zrobienia knedli z truskawkami i śliwkami w cynamonie (które zrobiły absolutną furorę wśród Chińczków, którym nie mieści się w głowie, że do kluski można włożyć coś poza mięsem), a kończąc na oglądaniu "Poradnika pozytynego myślenia" razem z Niemkami, Malezyjką, Angielkami, Tajlandką, Niegeryjką, Angolką i Litwinką. Mówi się, że jak w domu są trzy baby to trudno wytrzymać, a u nas jest piędziesiąt (i czasem piętnaście chce gotować w tym samym momencie, urzywając czterech garnków). Jednak poza tym, to jest to fantastyczne przeżycie, gdyż wszystkie jesteśmy tak różne, a z drugiej strony tyle prostych rzeczy nas łączy. Jak na przykład zamiłowanie do wina i sera. I marchewek.
A co do tego pozytywnego myślenia, to krótko Was jeszcze ponudzę moim bieganiem. Otóż wczoraj rano podczas treningu znalazłam... wiosnę! Mamy pierwsze przebiśniegi i krokusy. Co więcej świeciło Słońce! I to jak, błękitne niebo bez jednej chmurki, promienie odbijające się w kryształowej tafli jeziora, białe łabędzie i nawet budkę z lodami otwaorzyli. Miałam wrażenie, jak by ktoś rozpylił w powietrzy areozol ze skondensowanym szczęściem, które dosłownie wnika w każdą moja komórkę. Nie jestem w stanie Wam go przesłać, ale wrzucam Wam jedną z wczorajszych piosenek do biegania.
Subskrybuj:
Posty (Atom)